Ścigał się na Gran Canarii. Później walczył z czasem o powrót do Polski [WYWIAD]

2020-03-23 08:38:22(ost. akt: 2020-03-23 08:42:52)
Muay Running Team. Jeszcze uśmiechnięci. Chwilę później sytuacja się zmieniła

Muay Running Team. Jeszcze uśmiechnięci. Chwilę później sytuacja się zmieniła

Autor zdjęcia: archiwum zawodnika

— Jeszcze niedawno byliśmy wręcz pożądani na Wyspach Kanaryjskich. Teraz przyjezdni zaczynają coraz wyraźniej oznaczać "obcych", którzy teoretycznie mogli przywlec tu ze sobą koronawirusa — mówi Rafał Kot ze Szczytna. Czołowy polski ultramaratończyk górski, popularny "Góral z Mazur" ukończył słynny wyścig TransGranCanaria (128 km po górach). Walka jednak zaczęła się później, bo polscy biegacze mieli niemały problem, by wrócić z "Kanarów" do domów.
— Gdy rozmawiamy, jesteś jeszcze w Las Palmas, "Kanary" kojarzą się zazwyczaj z beztroską. Wam do śmiechu raczej chyba nie jest?
— Ostatnie godziny jakby przyśpieszyły. Wszystko wciąż się zmienia. Trzeba przyznać, że Piotr Stachyra podjął dobrą decyzję o wcześniejszym powrocie do Polski. Obóz przygotowawczy Muay Running Team miał potrwać jeszcze ponad tydzień, on zdecydował się wsiąść w samolot już 14 marca. Rozważaliśmy to również, choć uspokoiły nas wcześniejsze zapewnienia ze strony polskiego rządu, że głosy o zamykaniu granic to tzw. "fake newsy". Rząd zmienił jednak zdanie, granice zostały zamknięte. Czujemy się trochę wprowadzeni przez to w błąd. Gdyby stanowisko brzmiało: "wracajcie jak najszybciej", to nie zwlekalibyśmy ani chwili. Trudno jednak kogoś winić. Raczej nikt nie był gotowy na to, co właśnie się dzieje.

— Wam również przyjdzie improwizować z powrotem do kraju. Jak obecnie wygląda sytuacja?
— Jeśli wszystko się powiedzie, to w niedzielę wylecimy z Las Palmas do Berlina. Tam wsiądziemy w auto znajomych i postaramy się dotrzeć jak najszybciej do Poznania. Kluczowe będzie pokonanie granicy. Mam nadzieję, że obejdzie się bez większych problemów. Jeśli uda się dotrzeć do Poznania, to najtrudniejsze będzie za mną. Mam tam swój samochód, więc wsiądę i — najprawdopodobniej nocą lub wczesnym rankiem — dotrę na Mazury.

— Kontaktowałeś się z rodziną?
— Oczywiście. Z jednej strony wszyscy staramy się wzajemnie uspokajać. Z drugiej — wszyscy doskonale wiemy, że powodów do nerwów nie brakuje. Eskalacja tych wszystkich wydarzeń jest taka, że w każdej chwili może dojść do czegoś, co pokrzyżuje cały plan. Granice może zamknąć Hiszpania, do podobnego wniosku mogą dojść Niemcy. Wszystko jest możliwe.

— Gran Canaria leży poza "właściwym" kontynentem. Kiedy dotarło do was całe to wirusowe zamieszanie?
— O koronawirusie mówiło się już od jakiegoś czasu. Głównie jednak w sposób, w jaki w Polsce mówiło się w styczniu czy na początku lutego. W sensie: "Problem jest, ale daleko, więc nie do końca nasz". Bardziej niepokojące sygnały zaczęły napływać dopiero w zeszłym tygodniu. Na Gran Canarii faktycznie całość, na szczęście, wygląda inaczej niż w kontynentalnej części Hiszpanii.

Obrazek w tresci

Rafał Kot i Luka Papi, trzykrotny (z rzędu) triumfator TGC 360

— Nie myśleliście, by w takim razie przeczekać tam całą zawieruchę?
— Za dużo w tym wszystkim niewiadomych. Trudno się dziwić, bo z taką sytuacją wszyscy spotykamy się po raz pierwszy w naszym życiu. Dziś jest OK, oby ten stan utrzymał się na "Kanarach" jak najdłużej. Nikt nie da jednak gwarancji, że za tydzień sytuacja się diametralnie nie zmieni. Trudno oczekiwać zresztą, by koronawirus odpuścił w najbliższych tygodniach. To raczej kwestia przynajmniej kilku miesięcy. Lepiej być w tym czasie w domu, wśród bliskich. Zresztą — dziś po raz pierwszy poczułem, że atmosfera na wyspie zaczyna się zmieniać.

— Tzn?
— To nie było nic wprost, ale można odczuć zmianę w nastawieniu ze strony miejscowych. Jeszcze niedawno my, jako przyjezdni, byliśmy bardzo pożądani na wyspach. Teraz zaczynamy coraz wyraźniej oznaczać "obcych". Nie dziwię się temu, bo — czysto teoretycznie — przecież jeśli ktoś mnie nie zna, to może myśleć, że przyleciałem tu chwilę wcześniej i przywlokłem ze sobą wirusa. Coraz bardziej unika się więc kontaktu z nami. Atmosfera strachu powoli eskaluje, jawimy się tubylcom jako potencjalne zagrożenie.

— Trzymam kciuki za szczęśliwy powrót. W Polsce czeka was przymusowa, 14-dniowa kwarantanna. Co myślisz o takim "areszcie"?
— A co mogę myśleć? Dla kogoś, kto chce się rozwijać sportowo i być aktywnym, ta sprawa będzie ewidentnie ciążyć. Nie będę mógł trenować. By oderwać nieco głowę od tej całej kłopotliwej sytuacji zacząłem nawet rozglądać się za jakimś rowerem stacjonarnym, trenażerem, dzięki któremu mógłbym spędzić te 2 tygodnie względnie aktywnie. Nikomu z nas nie jest do śmiechu. Gdyby była to jeszcze chociaż inna pora roku, to mógłbym spróbować zamieszkać w domku na działce pod lasem, gdzie nie spotykałbym praktycznie nikogo.

Obrazek w tresci

— Rodzina jest gotowa na twoją kwarantannę?
— Sytuacja w domu jest postawiona na głowie. Będę musiał mieszkać przez dłuższy czas sam. Nie będzie to łatwe logistycznie, ale wierzę, że znajdziemy optymalne rozwiązanie.

— Nerwowa atmosfera udziela się i internautom. Pojawiło się nieco wpisów krytykujących wasz wyjazd.
— Tak, przyznaję, że przykro się to czyta. "Przyjadą i coś przywloką", "Po co wyjeżdżali?", "Chcieli to mają"... Niemiłe uczucie. Tym bardziej, że na Gran Canarię nie lecieliśmy po to, by się opalać. Reprezentowaliśmy Polskę podczas prestiżowej, międzynarodowej imprezy. Do tego cały czas trenowaliśmy podczas obozu przygotowawczego, by biało-czerwone barwy pojawiły się w tym roku na podium i w szeregu innych mistrzostw.

— Większość imprez biegowych odwołano. Resztę odwołają pewnie wkrótce. Nie pojawiła się myśl: "po cholerę te wszystkie przygotowania"?
— Motywacja do treningów gasła w nas z każdą kolejną napływającą informacją. Z każdym dniem odwoływano kolejne imprezy. W tym mój tegoroczny priorytet, czyli słynną Patagonię w Argentynie, podczas której celowałem w najlepszą trójkę. Wkrótce jednak zaczęło to wszystko schodzić na dalszy plan. Są w końcu rzeczy ważne i ważniejsze. Teraz liczy się bezpieczny powrót do domu.

— Gdyby koronawirus utrzymywał się przez długie miesiące, co z "Góralem z Mazur"? Przerwa nabruździ pewnie wielu zawodnikom w karierze.
— No właśnie. Co dalej? Każdy sportowiec zadaje sobie pewnie teraz to pytanie. Jeśli nie ma startów, nie ma możliwości rozwoju, to nie ma i sponsorów. Fundusze zazwyczaj pozyskiwane są od firm produkujących sprzęt sportowy. W takich warunkach zresztą zapewne spadną obroty nie tylko im. Wiele firm czeka kryzys, część upadnie... Ich właściciele nie będą myśleli raczej o wspieraniu danego zawodnika, a o ratowaniu własnej skóry. Zawodników, którzy chcą rywalizować na nieco wyższym, międzynarodowym poziomie, czekają trudne czasy. Niewielu poradzi sobie indywidualnie z tymi wszystkimi kosztami. Bo i są one niemałe.

— Nie sądziłem, że zadam to pytanie. Wyobrażasz sobie przyszłość bez biegów?
— Cała ta sytuacja dała mi nieco do myślenia. Być może przyśpieszę pewne rzeczy w moim życiu, właśnie te niezwiązane z bieganiem.

— Pójdźmy w nieco optymistyczniejszą stronę. TransGranCanaria. Jedno z twoich najciekawszych dotychczasowych wyzwań?
— Tak, na pewno. Nie spodziewałem się, że ten bieg będzie aż tak trudny technicznie. Chyba najtrudniejszy z tych, w których brałem udział do tej pory. Skyrunning w czystej postaci. Dużo technicznych podbiegów i zbiegów. Duże przewyższenie (+/-7500 m), znaczna różnica temperatur. Nocą biegliśmy na wysokości 1800 m n.p.m. przy temperaturze bliskiej zera. We znaki dawał się także zimny wiatr, wiec wszyscy momentalnie powyciągali kurtki na ten fragment biegu. Za dnia natomiast niesamowicie przypiekało słońce. Końcowe 10 km biegliśmy korytem wyschniętej rzeki, otoczonej z 2 stron ścianami skalnymi. Było jak w piekarniku. A z tego co słyszałem, to i tak nie mieliśmy najgorzej. W poprzednich edycjach zdarzały się większe wahania temperatur.

— 128-kilometrowy wyścig po górach ukończyłeś po 16 godzinach i 16 minutach. Satysfakcjonujący wynik?
— Celowałem w 15-16 godzin. Myślę, że — jak na debiut w tej imprezie — nie było źle. Do pełnej satysfakcji jednak mi daleko. Jeśli tylko sytuacja na świecie się unormuje, to w przyszłym roku będę chciał ukończyć ten bieg przynajmniej godzinę szybciej, by zmieścić się w pierwszej dziesiątce. Tym razem byłem 22., choć poziom był naprawdę wysoki. Skoro dwukrotny zwycięzca TransGranCanarii przybiegł jako 7., to znaczy, że stawka była naprawdę światowa.

Obrazek w tresci

— Jedynym Polakiem, który cię wyprzedził, okazał się Kamil Leśniak. Był do pokonania? A jeśli nie, to kiedy będzie?
— Do mety dobiegł blisko pół godziny szybciej, więc przy takim dystansie nie jest to aż tak wielka przepaść. Gdyby sezon dalej toczył się normalnie, to na pewno miałbym szansę go pokonać. W końcu każdy jest do pokonania. Teraz, w tych warunkach, trudno jednak cokolwiek przewidzieć. Zresztą to nie kwestia Kamila, a mojego poziomu. Wszystkim nam zależy na tym, by być w lepszej formie. Nie na tym, by inni byli w gorszej.

— Biegnąc setki kilometrów przez polskie góry zdarzało ci się przystanąć, by podziwiać widoki. Na ile zachwyciły cię "Kanary"? Piękniejsze niż Bieszczady?

— Nie, nie piękniejsze. Inne. Zupełnie inna bajka, inna strefa klimatyczna, inna roślinność. Gran Canaria to wyspa wulkaniczna. Coś, czego u nas nie da się zobaczyć. Bieg na "Kanarach" był, jak wspomniałem, bardzo techniczny. Widoki były piękne, przyznaję, ale nie miałem tym razem zbyt wiele czasu, by się nimi zachwycać. Skupiałem się na tym, by — ledwo zipiąc na ostrym podbiegu — nie potknąć się i nie runąć w dół. Jeśli jednak ktoś chciałby się wybrać na Gran Canarię, w nieco bardziej sprzyjających czasach niż obecnie, to gorąco polecam.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5