Nie zatrzyma mnie byle kontuzja. Syn by mi tego nie wybaczył

2019-12-08 20:01:33(ost. akt: 2019-12-15 21:46:10)

Autor zdjęcia: archiwum zawodnika

ROZMOWA || — Siłownia, mata, 3-4 walki sparingowe w ciągu dnia... Bez tego mój organizm nie funkcjonuje. To jednak nie tak, że zapominam o najbliższych. Myśli o nich dodają mi sił. Nie ma znaczenia czy walczę w Szczytnie czy w Abu Dhabi — mówi Jacek Szewczak (Katana Szczytno), który w Zjednoczonych Emiratach Arabskich wywalczył (17-24 listopada) tytuł mistrza świata w ju-jitsu. Pod jego wodzą, trenera polskiej kadry narodowej, Polacy przywieźli z Bliskiego Wschodu drużynowy brąz.
— Niedawno wróciłeś ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Doskwiera chłód polskiej jesieni?
— Absolutnie. Wbrew pozorom, jeśli miałbym się gdzieś przeziębić, to zdecydowanie łatwiej tam niż w Polsce.

— Jakim cudem?

— W Abu Dhabi praktycznie cały czas utrzymuje się temperatura ok. 30 stopni, ale na zewnątrz. W reszcie miejsc klimatyzacja jest wszechobecna. Hotelowy pokój, samochody, autokary... Cały czas przechodzi się z gorącego do chłodnego. W Polsce problemu nie ma. Jeśli jest zimno, to człowiek doskonale wie jak się ubrać. Na południu wychodziliśmy w spodenkach i koszulce, a później na hali można było nawet zmarznąć.

— Do Abu Dhabi wyruszyłeś w dwóch rolach. Trenera i zawodnika. Od kiedy jesteś trenerem kadry narodowej ju-jitsu? Jak zapracowałeś na ten zaszczyt?
— Mija już 3 rok ciężkiej pracy, jednak w sportach walki siedzę już od 30 lat. Trzeba było swoje powalczyć, swoje wygrać. Trzeba swoje umieć. Przez 15 lat startowałem w judo, później skoncentrowałem się właśnie na ju-jitsu. I to z sukcesami, bo był czas, gdy przez 6 lat byłem w Polsce niepokonany. Ówczesny trener powoływał mnie na mistrzostwa świata i mistrzostwa Europy. Niestety często nie w moich "naturalnych" kategoriach. Bywało więc, że musiałem zbijać 13 kg przed samymi mistrzostwami. Czasem kończyło się to tak, że z braku sił potykałem się o własne nogi. Ale to było kiedyś. Teraz związek funkcjonuje zupełnie inaczej. Bardziej profesjonalnie. Zaczęły się wreszcie liczyć umiejętności, a nie znajomości. Obecny zarząd zobaczył jak prowadzę swoje walki, jak podpowiadam moim podopiecznym. Postanowił wypróbować mnie na 1-2 turniejach. Sprawdziłem się, więc powierzyli mi losy kadry.

Obrazek w tresci

— Jakie były w tym czasie jej kluczowe sukcesy?
— Zdobyliśmy w czerwcu drużynowe mistrzostwo Europy (w Bukareszcie), w Kolumbii wywalczyliśmy miano najlepszej drużyny świata pod względem zdobyczy medalowych (24 medale). Nieco gorzej poszło nam w Szwecji (10 medali), ale na tle przeciwników i tak prezentowaliśmy się bardzo przyzwoicie.

— Sporty walki to dobry sposób na zwiedzanie świata.

— To prawda. Teraz może już się tak tego nie docenia, choć odwiedzenie Tajlandii czy innych odległych państw jest świetną przygodą. Patrzę na to inaczej, bo pamiętam jeszcze czasy, gdy granice były zamknięte. Młodzi raczej nie są w stanie zrozumieć jak to było jeździć - te kilkadziesiąt lat wstecz - na zachód za "Żelazną Kurtynę" czy do Rosji.

— Ze Szczytna do Abu Dhabi blisko 6 tys. km. Jak wyglądała podróż?
— Wszyscy, którzy dostali powołania, stawili się na lotnisku w Krakowie. Polecieliśmy bezpośrednio do Dubaju, skąd następnie przewieziono nas do Abu Dhabi...

— ...podróż nie wpłynęła na formę?
— Czas obu państw różni się tylko o 3 godziny, więc nie miało to aż tak wielkiego znaczenia. Co nie oznacza, że jej nie odczuwaliśmy. Na miejscu pojawiliśmy się o 3 w nocy, a o 8 rano musiałem wstać, by — jako trener — o 9 być już na miejscu zawodów i pilnować formalności.

— Polacy zajęli drużynowo 3. miejsce. Sukces czy jednak niedosyt?
— Niedosyt. Zwłaszcza w newazie (walka w parterze), w której jesteśmy światową czołówką. Bo choć nie dysponowaliśmy optymalnym składem, to powinniśmy wywalczyć więcej. Po zwycięstwie z Iranem ścigaliśmy się o wejście do finału z Niemcami. O tym, że to oni, a nie my, powalczymy w nim z Francuzami, zadecydowała... jedna porażka. A właściwie koraliki.

— Tzn?
— Nasza zawodniczka, która dwa dni wcześniej, w innej kategorii, zdobyła mistrzostwo świata, stoczyła piękny bój z Niemką. Walka była typowo remisowa. Sędzia zauważył jednak, że Polka ma na ręce koraliki. Dostała karę, co poskutkowało ostatecznie przegraną. Pozostało nam wtedy rywalizować o brąz z Marokiem.

— Drogie te koraliki.
— Niestety. Zdarzyło się, nie ma co płakać. Trzeba trenować i walczyć dalej.

Obrazek w tresci

— Sam również nie próżnowałeś. W kat. fighting (stójka+parter) zgarnąłeś złoto. Który z rywali dał najbardziej w kość?
— Dziwili się wszyscy, ale najwięcej zachodu miałem z Austriakiem. Zawodnikiem, który później toczył bardzo słabe boje. Męczyłem się z nim niemiłosiernie. Może dlatego, że była to moja pierwsza walka, taka na "przepalenie". Wygrywałem 2 punktami, zostało 15 sekund. A uderzenia wyceniane są właśnie na 2 punkty. Gdyby mnie trafił, to prawdopodobnie by wygrał. Musiałem zaryzykować. Udało się, choć mogło być różnie. Po nim poszło już z górki. Irakijczyk, który zdobył ostatecznie 4. miejsce, nie sprawił mi żadnego problemu. Podobnie Rosjanin, który był jednym z najsilniejszych w stawce. W finale spotkałem się z Rumunem (także trener reprezentacji). Niesamowity zawodnik, a okazało się, że przy odrobinie szczęścia skończyłbym go przed czasem. Wygrałem jednak wysoko na punkty (11:6).

— W tzw. newazie skończyło się na brązowym medalu. Czego zabrakło, by sięgnąć po drugie złoto?
— Szczęścia. Po turnieju w fightingu pojechaliśmy na plażę. Gdy wracaliśmy, mieliśmy wypadek samochodowy. Niby nic poważnego, ale nabawiłem się kontuzji pachwiny. Trudno było mi wejść do hotelu. Na macie pojawiłem się wraz ze środkami przeciwbólowymi. Początkowo wszystko szło dobrze. Przegrałem jednak z Jordańczykiem, potem także z Kanadyjczykiem (w obu przypadkach na punkty). Szkoda, bo byli w moim zasięgu nawet z tą kontuzją.

— Będzie okazja, by im się zrewanżować?
— Podczas kolejnych mistrzostw świata. Najprawdopodobniej znów zostaną zorganizowane w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Niby to państwo wydaje się drogie, ale koszt organizacji wyszedł tam praktycznie identyczny jak w Szwecji. A warunki były nieporównywalnie lepsze: dobry hotel, dobre jedzenie, co pół godziny spod hotelu zawodnicy mieli darmowy autobus... W Skandynawii o tym mogliśmy jedynie pomarzyć. Moim priorytetem są jednak obecnie mistrzostwa Europy, które w czerwcu odbędą się w Izraelu.

— Wróćmy na Mazury, do Szczytna. Ciągle jesteś w rozjazdach. Nie odbija się to negatywnie na obowiązkach trenera klubu Katana?
— Z najbardziej zaawansowanymi grupami prowadzę treningi regularnie. Wcześniej doglądałem każdej grupy, jednak faktycznie obecnie kiepsko z tym czasem. Pomagają mi jednak naprawdę solidni trenerzy, znają się na rzeczy. Świadczą o tym wyniki, młodzi co rusz przywożą mnóstwo medali (30 listopada z Jakubowa "Mali Wojownicy" Katany przywieźli 3 złote krążki, 1 srebrny i 2 brązowe - przyp. K.K.). Problemem są nieco grupy seniorskie, bo bazujemy głównie na studentach Wyższej Szkoły Policji. Wychowaliśmy wielu dobrych zawodników, którzy po zakończeniu nauki wyjechali i walczą w innych miastach.

Obrazek w tresci

— W klubie trenują i twoi synowie. Tak szczerze... to była bardziej ich decyzja czy twoja?
— Myślę, że nasza wspólna. Dzięki temu mogliśmy zawsze spędzić ze sobą więcej czasu. Obecnie jeden z synów poszedł bardziej w stronę muzyczną. Wywalczył sporo medali, ale bardziej fascynuje go teraz mikrofon...

— Skoro umie walczyć, to przynajmniej nikt mu go nie zabierze.

— (śmiech) Fakt. Systematycznie trenuje natomiast drugi z synów, Igor. Ma do tego niezłą smykałkę, bo w zeszłym tygodniu odnotował już 11. wygrany turniej z rzędu. Jeśli będzie dalej solidnie trenował, to może osiągnąć naprawdę wiele w tym sporcie.

— Zagraniczne turnieje, zgrupowania, treningi... W domu raczej "bywasz" niż "jesteś"?
— Niestety często wygląda to tak, że w domu jedynie nocuję. Od 8 do 16 pracuję w WSPol, a potem od razu lecę na 4-5 godzin treningu...

— Jest czas, by poza byciem mistrzem świata i trenerem kadry, być także ojcem oraz mężem?
— Trudne pytanie. Staram się jak mogę. Wstaję o 6, by pomóc ubrać i nakarmić dzieci. Spędzam z nimi też czas na sali...

— Żona jednak nie trenuje ju-jitsu. Choć pewnie nie raz chciała zafundować ci nokaut.
— Pewnie tak (śmiech). Zna mnie jednak bardzo dobrze. Wie, że trudno mi wysiedzieć w domu. Nie potrafiłbym żyć bez treningu. Siłownia, mata, 3-4 walki sparingowe w ciągu dnia... Bez tego mój organizm nie funkcjonuje. To jednak nie tak, że zapominam o najbliższych. Nawet jeśli jestem na drugim końcu świata, to oni są cały czas ze mną. Myśli o nich dodają mi sił. Nie ma znaczenia czy walczę w Szczytnie czy w Abu Dhabi.

— Stąd ten brąz wywalczony z kontuzją?
— Byle kontuzja nie jest w stanie mnie zatrzymać. Nie po to przygotowuję się miesiącami na sali treningowej, jeżdżę na turnieje, seminaria, by później poddać się bez walki. Gdybym wymiękł, to zwłaszcza Igor by mi nie wybaczył. Już to słyszę: "To ja wygrywam, a ty przegrywasz?" (śmiech). Nie, nie może być fuszerki.


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5