Kot znów odleciał! Rekord trasy! "To facet z innej galaktyki" [WYWIAD]

2019-07-27 10:22:25(ost. akt: 2019-07-30 12:49:01)

Autor zdjęcia: Jacek Deneka

ROZMOWA/// — Biegnąc ostatnie 20 km byłem myślami przy mojej mamie — mówi Rafał Kot ze Szczytna, który 18 lipca w Lądku Zdroju wystartował w 240-kilometrowym ultramaratonie górskim, słynnym Biegu 7 Szczytów. Na mecie znów pojawił się jako pierwszy, ustalając przy tym nowy rekord trasy (27:51:49). Co ciekawe, popularny "Góral z Mazur" mógł - dzięki solidnej "grupie wsparcia" - czuć się na południu Polski jak u siebie.
— Doszedłeś już do siebie po ostatnim triumfie?
— Nie jest źle, choć pełna regeneracja na pewno jeszcze trochę potrwa. Obecnie najbardziej daje mi się we znaki... chrypa, której nabawiłem się wracając te kilkaset kilometrów w klimatyzowanym samochodzie.

— Na pewno chodzi o klimatyzację? Wygrałeś 2,5 tys. zł, miałeś ze sobą solidną ekipę, a jeśli dodać do tego "polską tradycję świętowania", to...
— (śmiech) Nie, nic takiego nie miało miejsca. W trakcie sezonu nie pozwalam sobie zresztą prawie w ogóle na alkohol. Symboliczne piwko na mecie oczywiście wypiliśmy, by uczcić sukces, ale nic więcej. Mam wprawdzie kupioną butelkę whisky, ale otworzę ją dopiero - może sam, może w większym gronie - po ostatnim tegorocznym biegu. A nagroda... Z jednej strony to niemało pieniędzy. Z drugiej - jeśli odliczymy podatek, weźmiemy pod uwagę transport, wpisowe, koszty związane z przygotowaniami... Z 2,5 tys. zł robi się po prostu "miły dodatek", który pomoże realizować dalej marzenia.

— Ostatnio kończysz ultramaraton za ultramaratonem. Nie bałeś się, że będzie podobnie jak z chorwacką Istrią? Wówczas z walki o czołówkę wykluczyło cię właśnie przemęczenie.
— Przy "100 Miles of Istria" była zupełnie inna sytuacja. Plan zmieniłem praktycznie w ostatniej chwili. Pierwotnie miałem jechać do Chorwacji, pomijając organizowane kilka dni wcześniej mistrzostwa Polski w biegu 24-godzinnym. Skusiłem się jednak i na tę imprezę, bo jednym z moich marzeń jest dostanie się do kadry Polski. Gdyby nie to, w Chorwacji poszłoby mi dużo lepiej. Jednak - mimo wszystko - nie żałuję tamtej decyzji. Przed Biegiem 7 Szczytów nie było natomiast żadnych "dodatkowych" wyzwań, a wcześniejsze były dość krótkie...

— Krótkie, czyli dla ciebie to ok 100 km.

— Nawet niecałe. Na Rzeźniku było to 80 km, trzykrotne wbiegnięcie na Śnieżkę to łącznie 55 km, TriCity Trail też ok. 80 km... Nie były to aż tak wyczerpujące wyzwania. Nie na tyle, by się "zajechać". Traktowałem je zresztą jako część przygotowań do Biegu 7 Szczytów. Startowałem ze świadomością, że jeśli tylko cokolwiek zacznie się dziać z moim organizmem, to bez większego żalu zejdę od razu z trasy. Na szczęście nie było takiej potrzeby.

— Gdyby jednak w Lądku Zdroju coś poszło nie tak, to pewnie nie zabrakłoby gorzkich komentarzy.
— Możliwe, ale przesadnie mnie to nie interesuje. Przy ultramaratonach z ryzykiem trzeba się liczyć zawsze. Tym razem wszystko poszło zgodnie z planem, pozostaje się cieszyć.

— Powodów do radości nie brakuje. Rok temu linię mety minąłeś po 30 godzinach i 22 minutach. Do rekordu trasy zabrakło 2 minut. Tym razem poprawiłeś na... 27:51:49. "Znokautowałeś" rywali.
— Rekord trasy mogłem wywalczyć i rok temu. Przy tylu kilometrach minuta czy dwie to nie aż tak wiele. Nie miałem jednak w ogóle "ciśnienia", by bić rekordy. Chciałem w dobrym stylu ukończyć bieg. Później trochę tego żałowałem. Bo gdy ukończyłem bieg, to - zamiast cieszyć się ze zwycięstwa - musiałem ciągle odpowiadać na pytania o te nieszczęsne 2 minuty. Ludzie skupili się tylko na nich, podczas gdy dla mnie nie miało to kompletnie żadnego znaczenia. Postanowiłem wówczas, że jeśli wrócę, to nie po to, by poprawić wynik o te 2 minuty. Jeśli bić rekord, to konkretnie, łamiąc barierę 30 godzin.

— Wyszło dużo lepiej.
— Jeszcze przed właściwym startem mówiłem, że podchodzę do tematu z dystansem, zachowawczo. Nic na siłę, choć czułem się mocny, bo zagrały trzy główne elementy: moje przygotowanie, świetny support ("grupę wsparcia" stanowili zwłaszcza Rafał Wilczek i Bartosz Kojro) oraz łaskawa pogoda.

— Kontuzji można nabawić się i leżąc bez ruchu przed te 30 godzin. Ty biegłeś. Jak ucierpiało twoje ciało?
— Konkrety poznam, gdy tylko wrócę od fizjoterapeuty. Czuję się jednak stosunkowo bardzo dobrze. Zmęczenie jest wielkie, ale nie wydaje mi się, by coś złego stało się z moim organizmem. Myślę, że jest ok.

Obrazek w tresci

fot. archiwum prywatne

— Na ok. 240-kilometrowej, górskiej trasie trudno coś zaplanować. Jak trzymać rygor, by z jednej strony walczyć o rekord, a z drugiej się nie "wypompować"?
— Faktycznie, gdy ktoś mi mówi, że na takiej imprezie biegnie przy określonym tempie, to trudno mi to zrozumieć. Na stadionie, przy równej nawierzchni, można sobie wszystko szczegółowo planować z zegarkiem w ręku. Założenie w górach, że chcesz trzymać się np. tempa 1 km na 6 minut mija się z celem. Co zrobiłbym, gdybym spóźnił się o parę sekund? Przesadne przyśpieszanie w takich górskich warunkach to praktycznie prosta droga do tego, by wyzbyć się wszystkich rezerw sił. Bez sensu.

— Jakoś jednak trzeba się pilnować.
— U mnie wyglądało to tak, że podzieliłem całą trasę na 15 odcinków, bo właśnie tyle było punktów kontrolno-odżywczych. Zaplanowałem sobie mniej więcej ile czasu potrzebuję na każdy z nich. Priorytetem jest jednak uważne słuchanie własnego organizmu.

— Na mecie zameldowałeś się nocą. Na mecie czekał jednak i tak tłum kibiców. Miałeś ich świadomość?
— Tak, bo różnica do poprzedniego roku była potężna. W zeszłorocznej edycji ukończyłem bieg 22 minuty po północy, czekało ok. 30-40 osób. Tym razem wiedziałem, że może być nieco więcej, bo Rafał Wilczek relacjonował całość na Facebooku, ludzie to komentowali i temat "żył" w Internecie. W dodatku do mety dobiegałem przed 22, więc Lądek Zdrój jeszcze "nie spał". Gdy jednak zobaczyłem ten przeszło 300-osobowy tłum... Po prostu mnie to rozwaliło. Do pokonania miałem jeszcze taką "pętlę honorową". Ludzie wychodzili na balkony, ustawiali się przy barierkach. I to nawet ci niezaangażowani w bieganie, typowi turyści. Niesamowite uczucie.

— Gdy rozmawialiśmy o poprzedniej edycji, mówiłeś, że rozpoznają cię inni zawodnicy. Teraz rozpoznawali cię wszyscy. Narodziny nowego celebryty?
— (śmiech) Nie, choć można było odnieść takie wrażenie, bo jako zwycięzca trafiłem prosto do centrum zainteresowania. Momentalnie zgarnęła mnie grupa ludzi chętnych do gratulowania, pamiątkowych zdjęć...

— Przestały boleć nogi, zaczęły ręce od uścisków i plecy od poklepywania?

— Aż tak to nie, ale było to dość miłe. Może i faktycznie mogłem poczuć się jak celebryta. Nawet jedna z dziewczyn podeszła do mnie z tekstem, że "musi sobie zrobić zdjęcie z lokalnym celebrytą". Odpowiedziałem, że żaden ze mnie celebryta, a tym bardziej lokalny, bo jestem z Mazur, ze Szczytna.

— Na ponad 200 km trasy mogło wydarzyć się wiele. Co utkwiło ci najbardziej w pamięci?
— Jednym z trudniejszych momentów był mały kryzys, który przyszedł, gdy wyszło mocne słońce. Zrobiło się bardzo gorąco, duszno. Taki stan utrzymywał się na odcinku ok. 40 km. Z mojego punktu widzenia wówczas bardziej "człapałem" niż biegłem. A przynajmniej do tego, co sobie wcześniej założyłem. Byłem jednak spokojny. Miałem świadomość, żę takie momenty są nieuniknione i trzeba je przecierpieć. Później spadł deszcz, ochłodziło się, kryzys minął i mogłem nadgonić to, co straciłem.

— Co będziesz wspominał najmilej?

— Paradoksalnie przy tym rekordowym wyniku miałem czas na... podziwianie uroków trasy. Ten komfort zapewniła mi przewaga ok. 2 godzin, którą miałem już przy drugiej części trasy. Mogłem wreszcie porozglądać się przy Szczelińcu. Gdy tam dobiegłem, nie było jeszcze tłumu turystów. Rok wcześniej, pamiętam doskonale, musiałem się tam przedzierać między ludźmi. W tym labiryncie ludzi musiałem ciągle prosić, by ktoś mnie przepuścił. W takich warunkach trudno było skupić się na biegu, a co dopiero na podziwianiu widoków. Podobnie sytuacja wyglądała w Parku Gór Stołowych, z których pamiętam m.in. niesamowite widoki grzybów skalnych.

— Poza wspomnianym Rafałem i Bartoszem, na miejscu wspierało cię jeszcze więcej znajomych. Kto jeszcze dotarł?
— Ze Szczytna wyruszyliśmy we czterech, łącznie z jednym z byłych uczniów Bartka, który przyjechał na wolontariat. Czworo innych uczniów - również w tym samym celu - przyjechało drugim samochodem. Na miejscu spotkaliśmy się też z Moniką i Markiem Nestorowiczami (biegowi przyjaciele z Kętrzyna) czy Michałem Piotrowskim ze Świętajna, który przyjechał m.in. w ramach krótkiego urlopu, by pobiegać nieco z dziećmi. Oczywiście tych osób było więcej. Wszystkim bardzo dziękuję, że się tam pojawili.

Obrazek w tresci

fot. Jacek Deneka

— Nie masz wyrzutów sumienia?
— Czemu miałbym je mieć?

— "Wyciągnąłeś" z miasta wielu świetnych sportowców. Znaczna cześć mieszkańców śledziła twój bieg. Można stwierdzić, że odciągałeś uwagę od kluczowej imprezy: Dni i Nocy Szczytna.
— Jestem przekonany, że nie przeszkodziło to nikomu w hucznym świętowaniu (śmiech). Myślę, że wszystko fajnie się złożyło. Wiedziałem, że właśnie w piątek ma zostać ogłoszona informacja o wpisaniu mnie do Złotej Księgi Miasta. Wówczas byłem akurat na trasie. Świadomość tego była bardzo mobilizująca. Biegnąc ostatnie 20 km byłem myślami przy mamie, która - wiedziałem - w tym samym czasie odbierała gratulacje od burmistrza miasta. Trudno byłoby mi sobie wymarzyć lepszą motywację do walki z ostatnimi kilometrami.

— Myślisz, że bez wsparcia tylu pozytywnych ludzi sięgnąłbyś po ten rekord?
— Na pewno nie chcę i nie będę deprecjonował ich pracy. Wykonali świetną robotę, jestem im wdzięczny. Wspomniałem już jednak, że na końcowy efekt złożyły się 3 elementy. Przy obecnej formie oraz warunkach pogodowych i tak najprawdopodobniej złamałbym tę barierę 30 godzin. Na pewno nie udałoby mi się jednak bez nich pokonać tej trasy w niecałe 28 godzin. Nie byłoby na to szans.

— Co masz w sobie, że potrafisz pociągnąć za sobą ludzi na drugi koniec Polski? I to nie na wczasy, a do "roboty"?
— To nie jest kwestia mojej osoby. To kwestia dobrych ludzi, którzy mnie otaczają. Sami z siebie zdecydowali się mnie wspomóc. To ich dobra natura, a moje... szczęście. Wielkie szczęście, że dane mi było ich spotkać.

— Za tobą 3. solidny start w Biegu 7 Szczytów. Będzie 4. podejście? Czy już powoli będzie trasa będzie cię nudzić?
— Przy tego typu imprezach zawsze można postawić sobie jeszcze bardziej ambitne cele. Nie ukrywam jednak, że nie chcę kończyć swej przygody z ultramaratonami na Lądku Zdroju. Mam nadzieję, że dostanę upragnione powołanie do kadry narodowej na mistrzostwa świata w biegu 24-godzinnym, które odbędą się w październiku. Jeśli tak by się stało, to byłoby to mój absolutny priorytet. Bo nie sztuka pojechać na "wycieczkę". Sztuka powalczyć i zrobić dobry wynik. Orzełek na piersi zobowiązuje. Poza tym, naturalnie, w przyszłym sezonie planuję bardziej pomyśleć o biegach zagranicznych.

— W Polsce robi się dla ciebie zbyt "ciasno"?
— Nie brzmi to najlepiej. Z drugiej strony znaczną część biegów faktycznie kończyłem już po parę razy. Prezentując pewien poziom sportowy, w Polsce zawsze znajdziesz bieg, który będziesz mógł wygrać. A mi chodzi o to, by stale wieszać poprzeczkę wyżej. By rywalizować z jeszcze lepszymi zawodnikami. Nie mam zamiaru obrastać w piórka i wmawiać sobie, że "jestem super". Próbując swych sił za granicą mógłbym poznać swoje "miejsce w europejskim szeregu". To, że ktoś "wymiata" lokalnie, nie oznacza, że będzie choćby średniakiem na arenie międzynarodowej.

Obrazek w tresci

fot. Jacek Deneka

— Gdzie zobaczymy cię jeszcze na starcie w tym roku? Gdzie powalczysz przed otwarciem wspomnianej butelki whisky?
— Na pewno nie przepuszczę Ultramaratonu Magurskiego. Impreza nie jest być może najmocniej obsadzona w Polsce, ale naprawdę bardzo ją lubię. I to nawet nie dlatego, że wygrałem 3 razy z rzędu. Później chcę wystartować w Biegu 7 Dolin w Krynicy, a później w - nieco bardziej lokalnym - Ultra Mazury. Następnie w moim biegowym kalendarzu widnieje Łemkowyna (ok. 150 km). A po niej pozostają już tylko mistrzostwa świata. Jeśli się na nie dostanę, to byłoby to piękne ukoronowanie sezonu.

— Kiedy poznamy oficjalną decyzję w kwestii powołań do kadry?
— Już niedługo, na początku sierpnia. Nie mogę się doczekać.

— Pozostaje mi życzyć, by przyszło ci biec z orłem na piersi.
— Byłoby świetnie, ale wiem, że łatwo o miejsce w kadrze nie będzie. Czeka ono tylko na 6 zawodników, którzy w ciągu ostatnich 2 lat osiągnęli najlepsze czasy. Mój wynik jest siódmy. Musiałby więc ktoś zrezygnować. Z jednej strony bardzo bym chciał znaleźć się w tym gronie, a z drugiej... Żadnemu z "rywali" nie życzę "wypadnięcia" z drużyny, bo byłoby to najprawdopodobniej spowodowane kontuzją. Zobaczymy jak wszystko się potoczy. Mógłbym wprawdzie pojechać na jakieś 24-godzinne zawody, by poprawić wynik, ale - jak pokazała wspomniana Istria - dodatkowe modyfikacje planu startowego nie przyniosłyby raczej niczego dobrego. A skoro nie mam wpływu na decyzję o powołaniu, to... czekam i trzymam kciuki.

Gdy Rafał wbiegał do Lądka, tłum witających go kibiców przywodził na myśl wielkie imprezy zachodnie. Na mecie pękła tama emocji, świadomość czego dokonał Rafał sprawiła, że szampan mieszał się ze łzami szczęścia. To była genialna przygoda, którą z pewnością będziemy pamiętali do końca życia. Wiedziałem, że rekord trasy jest w zasięgu, był już rok temu. Ten sezon należy jednak do Rafała Kota, który jest w fenomenalnej formie. Bieg 7 Szczytów to koronne zwycięstwo całej serii wspaniałych występów w jego wykonaniu, a przed nami jeszcze wiele innych. Rafał na biegach ultra pojawił się zaledwie trzy lata temu. Zrobił niebotyczny postęp i zdobył już prawie wszystko co jest to zdobycia w Polsce. Nadszedł już czas, by pokazał swoje możliwości szerzej na świecie.

Rafał Wilczek:

Myślę, że wraz z "Wilczusiem" tworzymy zgrany team "Górala z Mazur". Podczas całego biegu przejechaliśmy łącznie 420 km, by móc być na każdym punkcie odżywczym i zrealizować każdą "zachciankę" Rafała. Każdy biegacz "ultra" wie, że przychodzi taki etap w biegu, gdy ma się ochotę na inne rzeczy. Tym razem były to np. Cafe Mocha i piwo bezalkoholowe, które jest bardzo dobrym przekaźnikiem odżywczym podczas samego biegu. Rafał zrobił nam za to prezent, pobił rekord trasy o blisko 2,5 h, dzięki czemu mogliśmy... pójść szybciej spać (śmiech). Wcześniej na mecie jednak pojawiła się łezka wzruszenia. Czuliśmy w sercu przeogromną radość. Wcześniej co rusz podchodził ktoś do nas i pytał, kiedy przybiegnie Rafał. Zainteresowanie jego udziałem było naprawdę wielkie.

Bartosz "Narvany" Kojro:


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5