Biegowi pielgrzymi nawiedzili Juranda. Udany jubileusz! [ROZMOWY]

2019-05-31 20:56:36(ost. akt: 2019-06-01 08:16:09)

Autor zdjęcia: Jacek Konieczny

BIEGI/// Szczytno zostało oblężone w weekend przez blisko 600-osobowy, międzynarodowy tłum biegaczy. Wszystko za sprawą jubileuszowej, 30. edycji słynnego Maratonu Juranda. Wygrał znany m.in. z występów w kadrze narodowej Wojciech Kopeć.
O sztandarowej imprezie KB Jurund Szczytno mówiło się w całej Polsce już od dawna. Organizatorzy jednego z biegowych wydarzeń o najbogatszej tradycji w naszym kraju na wysokości zadania stanęli na wiele miesięcy przed właściwym startem. Szereg filmów i akcji promocyjnych, wywiady, dziesiątki innych artykułów... To wszystko sprawiło, że niewielkie Szczytno stało się finalnie w miniony weekend biegową stolicą Polski. Moc atrakcji znaleźli u nas zresztą nie tylko sami uczestnicy maratonu (oraz biegów "przybocznych"), ale i ich rodziny, których obecność z pewnością była mile odczuwalna m.in. przez przedstawicieli sektora trudniącego się w okolicy zapewnieniem bazy noclegowej.

Na "pierwszy ogień", 25 maja, chwilę po oficjalnym otwarciu 30. edycji (której dokonali m.in. starosta szczycieński Jarosław Matłach oraz burmistrz Krzysztof Mańkowski), na starcie stanęli śmiałkowie mierzący się z wyzwaniami na dystansach 300 m, 600 m oraz 900 m. Widok maluchów na trasie wywołał niejeden uśmiech, lecz prawdziwe salwy śmiechu zaczęły rozlegać się wtedy, gdy pokaźna brygada uczestników stanęła w szranki z towarzyską "Milą Prezesa". Biegu szczególnie trudnym i wyjątkowym, ponieważ obowiązkowym elementem ubioru każdego biegacza były... kapcie.

— Kreatywni uczestnicy nie poprzestali jednak na obligatoryjnym minimum i zaskoczyli wszystkich ciekawymi elementami "wyposażenia" — przekonują organizatorzy, wspominając m.in. o całym arsenale szlafroków, czepków kąpielowych, masek, a nawet... dmuchanych kół ratunkowych.

Obrazek w tresci

Dzień później, w niedzielę, żarty się jednak skończyły. Triumfatorem tytułowego Maratonu Juranda okazał się Wojciech Kopeć z Olsztyna. Wielokrotny medalista mistrzostw Polski (w latach 2004-2006), znany z międzynarodowych występów z orłem na piersi, przeszło 42-kilometrową trasę pokonał w 2 godziny, 35 minut i 59 sekund. Tuż za nim uplasował się Jacek Ciełuszecki (były mieszkaniec Szczytna, obecnie w barwach Bournemouth AC), a trzeci był Mariusz Ignacak (Drużyna Blondyna). Tuż za prestiżowym "pudłem" uplasowali się Marcin Ambroziak, Dawid Zarodkiewicz i Rafał Kot - najszybszy z reprezentantów gospodarzy.

Wśród pań z królewskim dystansem najlepiej poradziła sobie Anna Koziarska (Pułk Wsparcia Dowodzenia DWDP), której po piętach deptały Marta Barcewicz (Drużyna Wilka) oraz Agata Pietraś (KB PLL LOT).
Nieco w cieniu Maratonu Juranda, lecz również przy ogłuszającym momentami dopingu kibiców, swój bój kończyli uczestnicy Dyszki Jurandówny i wyścigu na tzw. wózkach aktywnych.

W pierwszym ze wspomnianych wyzwań zwyciężył Dominik Drażba (34:13), który okazał się lepszy o ok. pół minuty od Marcina Straszaka i o blisko 2 minuty od trzeciego w zestawieniu Denisa Guzowskiego. Wśród kobiet najlepsza okazała się Ewelina Sobocińska, druga była Magdalena Dziekońska, a ostatnie miejsce na podium przypadło w udziale Agnieszce Lenkowskiej-Klemt. W boju "na kółkach" złoto zgarnął Tomasz Komar, srebro Joanna Stawicka, a brąz Aleksander Suseł.

Obrazek w tresci

— Impreza została przygotowana po prostu idealnie. Trasa "Dyszki" prowadziła m.in. ulicami miasta, pokazując urokliwe miejsca Szczytna. Zabezpieczenie i oznaczenie trasy było wzorowe. Było dość "płasko", dzięki czemu można było pokusić się o nowe rekordy życiowe — przekonywali chwilę po minięciu linii mety członkowie kętrzyńskiej Drużyny ML, którzy stawili się aż w kilkunastoosobowej brygadzie.

— Tak obiektywnie, bez oceniania "po znajomości". Jaką ocenę (od 1 do 10) wystawiłbyś organizatorom?
— Jako biegacz, zupełnie obiektywnie i z premedytacją wystawiłbym 10. Wielokrotnie to podkreślałem, że gdybym miał do wyboru np. Orlen Maraton i Maraton Juranda, to nie zastanawiałbym się ani chwili. Tak bogaty pakiet startowy, masa atrakcji poza samym biegiem, wciąż kameralna atmosfera... Mimo rozmachu wciąż było czuć, że organizator dba o każdego z zawodników, a nie traktuje ich jedynie jako "zapełnienie statystyki" tysiącami biegaczy, którzy nikną w tłumie. Biegałem największe asfaltowe maratony w Polsce i nigdzie nie czułem tego co w Szczytnie.

— O szczycieńskim maratonie mówiło się od dawna, że będzie jednym z najbardziej "płaskich", co przekłada się często na rekordy. Ile w tym było prawdy, ile PR?
— Jeżeli najszybsi biegacze w Polsce, tacy jak np. Wojtek Kopeć, mówią, że trasa w Szczytnie jest rzeczywiście płaska i szybka, to chyba musi o czymś świadczyć. Niedowiarkom mogę natomiast pokazać profil trasy zapisany na moim zegarku, a następnie porównamy wynik z jakimkolwiek innym maratonem w Polsce. Myślę, że to już tylko kwestia czasu i odpowiedniej zachęty (może jeszcze wyższych nagród finansowych?), a już niedługo na trasia Maratonu Juranda zobaczymy takie postaci jak słynni Jared Schegumo czy Henryk Szost.

— Przejdźmy do ciebie. Szóste miejsce. Jak oceniasz swój wynik?
— Jestem naprawdę zadowolony. Przez problemy z niedawną kontuzją nie zdążyłem zrealizować odpowiedniego planu treningowego na szybkość. Poza tym przygotowuję się i specjalizuję raczej w dystansach trzykrotnie dłuższych i bardziej "górskich". Płaski, asfaltowy maraton to dla mnie jak sprint. Dlatego wynik (3:00:32) jest dla mnie naprawdę przyzwoity. W końcu nauczyłem się na tym dystansie biegać mądrze i dobrze rozkładać siły. Spokojniejszy początek i nieco szybsza druga połowa. Na pierwszym punkcie pomiaru zameldowałem się jako 15., by na metę wpaść jako 6.

— W Szczytnie pojawiłaś się już po raz trzeci. Co ma takiego w sobie Maraton Juranda?
Anna Otkińska: Kiedy po wielu latach ruszyła reaktywacja Maratonu Jurana (28. edycja - przyp. K. K.), wiedziałam, że to właśnie tu chcę przebiec swój pierwszy maraton. Bieg ma piękną historię, jest jednym z najstarszych w Polsce. Dodatkową zachętą była tzw. "triada", czyli trzy medale z kolejnych lat tworzące jedną spójną całość: dwa miecze i tarcza. Pamiętam, że wybierałam się wtedy do Szczytna właśnie z moją imienniczką, przyjaciółką Anią Traszkuć.

— "Wybierałam", czyli ostatecznie wzięłaś udział sama?
— Tak. Ania musiała odłożyć ten plan ze względu na ciążę, wyczekiwaną od dawna córeczkę. Niemniej jednak towarzyszyła mi i tak. Z pokaźnym brzuchem, łzami w oczach... trzymała w rękach megafon i dopingowała mnie, gdy debiutowałam w maratonie.

— W jubileuszu jednak wystartowałyście już razem. Na metę wbiegłyście ramię w ramię.
— Dokładnie. Po dwóch latach, z małym opóźnieniem, zrealizowaliśmy nasz wspólny plan. Całą trasę, ponad 42 km, przebiegłyśmy razem, krok w krok wspierając się wzajemnie w chwilach zwątpienia. A troszkę ich było.

— Jak oceniacie przygotowanie trasy?
— Dość "łatwa", "płaska"... Czyli po prostu idealna, by sięgać po nowe "życiówki". Organizatorom udało się, w mojej opinii, wytyczyć trasę idealną. To z pewnością najlepszy bieg w naszej okolicy. Miła, przyjazna atmosfera... Chętnie tu wróciłyśmy i chętnie wrócimy na kolejne edycje.

— "Życiówki" jednak nie pobiłaś. Dwunasty wynik wśród kobiet satysfakcjonuje?
— Zabrzmi to może banalnie, ale chciałam po prostu... dobiec w miarę komfortowo do mety, a przy tym towarzyszyć i wspierać możliwie najmocniej moją przyjaciółkę. Przed startem trochę się stresowałam, bo poziom mojej formy nieco spadł względem ubiegłego roku. Maraton ukończyłyśmy jednak z wynikiem 4:05, co uważam za satysfakcjonujący rezultat. Tym bardziej, że "życiówkę" poprawiła właśnie moja kompanka.

— Przed startem wspominałeś, że celujesz w rekord. Udało się. Większa w tym zasługa trasy czy treningów?
— I jednego, i drugiego, choć przygotowania pod ten maraton miałem dość krótkie, ok. 2 miesięcy. Muszę jednak przyznać, że maratonu tak "płaskiego" i "szybkiego" jeszcze nigdy nie biegałem. Jeśli bić więc rekordy, to właśnie w Szczytnie. Organizatorzy solidnie spisali się także przy oznaczeniu trasy. Pierwsza klasa. Ani razu nie miałem wątpliwości w którą stronę biec, czego niestety nie można powiedzieć o wielu innych "markowych" biegach w Polsce. Tu oznaczenia były przynajmniej co kilometr. A to malunek na jezdni, a to specjalne chorągiewki...

— 30. edycja była twoim debiutem w Maratonie Juranda. Czemu wystartowałeś akurat tutaj?
— Jednym z głównych argumentów było to, że odbywał się 26 maja. Czyli w Dzień Matki. Chciałem zatem, już po raz trzeci, właśnie w ten sposób uczcić pamięć mojej zmarłej mamy. Chciałem dla niej "złamać barierę" 2:50:00, czym zakończyłbym swoje starty w maratonach.

— Zabrakło więc niewiele ponad 3 minut.
— Niestety. Z drugiej strony: najwyraźniej "emerytura" w maratonach nie była mi jeszcze pisana. Zabrakło trochę szczęścia. Do 35. kilometra biegło mi się bardzo dobrze. W głowie już pojawiła mi się myśl, że uda się zrealizować plan. Ucieszyłem się jednak za szybko. Na 36. kilometrze poczułem potężny skurcz w mięśniu dwugłowym uda prawej nogi. Po kilku metrach - to samo - pojawiło się i w lewej nodze. Z tempa 3:58/km zwolniłem do 4:25/km, inaczej nie było szans, bym w ogóle dotrwał do mety. I tak, choć zwolniłem, do samego końca modliłem się o to, by skurcze nie zmusiły mnie do zejścia z trasy. Siłą charakteru udało się wytrzymać ten kryzys. Rekord życiowy cieszy, a bariera 2:50... Zrobię do niej kolejne podejście. Być może właśnie podczas 31. edycji Maratonu Juranda.


Bartosz Kojro - jeden z najlepiej wyekwipowanych i przygotowanych do biegu uczestników "Mili Prezesa". Tradycyjnie w barwach charytatywnych.

Obrazek w tresci


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5