Jurand kontra Janosik. Górale przyjadą na rewanż do Szczytna? [WYWIAD]

2019-01-29 22:02:28(ost. akt: 2019-01-29 22:07:00)

Autor zdjęcia: KB Jurund Szczytno

— Widoki były takie, że aż dech w piersi zapierało. Ładnych kilka minut straciliśmy na kręceniu filmów i robieniu "selfie" — mówi Józef Zdunek, prezes Jurunda Szczytno, pod którego dowództwem nasi biegacze zmierzyli się w miniony weekend z Ultra Janosikiem. Z doświadczonym zawodnikiem rozmawiamy m.in. o trudach ostatniego górskiego ultamaratonu, niesłychanej "desantowej sile" szczytnian, a także pytamy o zbliżającą się 30. edycję legendarnego Maratonu Juranda.
— Gdy rozmawiamy, jesteście w Zakopanem, chwilę po zakończeniu Pucharu Świata w skokach narciarskich. Jak wrażenia?
— Niesamowite. Właśnie zbieramy się do Bukowiny Tatrzańskiej, w której ulokowaliśmy swoją "bazę wypadową". Co ciekawe, w Zakopanem nieoczekiwanie spotkaliśmy mnóstwo ludzi ze Szczytna, Rozóg, Stankowa, Prusowego Borku... Jeszcze gdy szliśmy pod skocznię, w oczy rzucił nam się niesiony przez Waldka Jaskulskiego baner klubowy Jurunda. Wiem, że z "naszych" jest też potężna ekipa morsów z klubu #Reset Szczytno. Łącznie Szczytno reprezentuje ok. 60 osób. Niesamowite.

— Ekipa wystarczająca, by zrobić niezłą rozróbę na Krupówkach. Co ma w sobie takiego Szczytno, że jego mieszkańcy potrafią się zebrać i wyruszyć - ot tak - na koniec Polski?
— Po części działa na nas wszystkich "magia gór" (śmiech). Myślę jednak, że coraz wyraźniej zmienia się świadomość "naszych" ludzi. Szczytno, dom, pieniądze... To wszystko jest dla nich oczywiście ważne, ale potrafią patrzeć w szerszej perspektywie. Chcą zwiedzać, aktywnie spędzać czas. Widzą, że siedzenie w jednym miejscu i czekanie na emeryturę mija się z celem.

— Przejdźmy do Ultra Janosika. Wiem, że nie mieliście z Wojciechem Białobrzewskim zbyt wiele czasu na odpoczynek przed startem.
— To prawda. Ze Szczytna wyjechaliśmy w piątek, punktualnie o 12:40. W Bukowinie Tatrzańskiej pojawiliśmy się z dość późno, bo o 22:30. Istniało ryzyko, że - nie mając jak odebrać wcześniej pakietu startowego - cała nasza podróż pójdzie na marne. Z pomocą przyszła nam nasza klubowa koleżanka, Joanna Paczkowska, która przyjechała wcześniej. Po konsultacjach z organizatorem, Asia odebrała za nas niezbędny ekwipunek (sama podjęła wyzwanie na ok. 40-kilometrowej trasie pn. "Bedzies Kwicoł"). Dzięki temu mogliśmy zdrzemnąć się 4 godziny przed ruszeniem na trasę Spaceru Murgrabiego (ponad 50 km). Wstaliśmy o czwartej, szybko do Niedzicy, a stamtąd od razu na Słowację do Zdziaru, gdzie zaczynał się bieg.

— Początek niełatwy. Janosik dał w kość Jurandowi?
— Nie aż tak jak zakładaliśmy. Pierwsze 3 km pokonaliśmy bardzo szybko. Dotarliśmy do punktu widokowego, lokalnej atrakcji turystycznej, przez którą prowadziła trasa ultramaratonu. Nazywają ją "ścieżką nad drzewami". Kilkaset metrów długości, trzeba było też wspiąć się na "wieżę obserwacyjną". A tam... Widok taki, że aż dech w piersi zapierało. Straciliśmy tam kilka ładnych minut, ale po prostu nie było możliwości, byśmy nie nakręcili paru filmów i nie zrobili sobie trzech "selfie". Jeśli ktoś będzie kiedykolwiek wybierał się do Zakopanego, to po prostu musi tam pojechać. Bez tego bardzo wiele straci.

— Niby zimowy ultramaraton, a brzmi jak sielanka.
— Przez pewien czas faktycznie tak było. Gdybym miał oceniać przez pryzmat początkowych kilometrów, to byłby to zdecydowanie najłatwiejszy tego typu bieg, z którym miałem do czynienia. Na odcinku 12-20 km cały czas zbiegaliśmy z gór. Dopiero później zaczęły się schody. Organizatorzy uprzedzili, że z powodu obfitych opadów śniegu zmuszeni byli skrócić dystans z 55 km do 43 km. I zrozumieliśmy dlaczego. Wiele kilometrów przyszło nam bardziej przejść niż przebiec, a wszystko przez sięgające niemal kolan zaspy. Tam, gdzie było już "wydeptane", było jeszcze trudniej, bo śnieg zamienił się w niebezpiecznie śliską maź.

— Idealne warunki do złapania kontuzji.
— Dokładnie. Wymęczyliśmy się nieźle, a u mnie - faktycznie - odezwała się stara kontuzja kolana. Jakoś jednak zdołaliśmy przebrnąć przez ten trudny teren. Trudność sprawiła głównie ta śnieżna breja, bo gdyby nie ona, to cały dystans można byłoby pokonać bez większego zmęczenia. Po takich imprezach jak bieg Rzeźnika czy Leśnika, gdzie przewyższenia sięgają 3,5 tys. m., Janosikowe 1,5 tys. nie robi na nas aż takiego wrażenia. Mimo to musze jednak przyznać, że bawiliśmy się świetnie.

Obrazek w tresci

— Linię mety minęliście po blisko 6 godzinach i 40 minutach. Tak szczerze: wykręciliście wszystko co się dało, czy można było więcej?
— Można było uzyskać znacznie lepszy czas. Zapas sił mieliśmy duży. Zwłaszcza Wojtek, który po minięciu linii mety stwierdził, że chętnie przebiegłby jeszcze z 15 km (śmiech). Mógł tego dnia pobiec znacznie lepiej, ale zwolnił ze względu na moją kontuzję. Zwiększył tempo dopiero przy samej końcówce, gdy było jasne, że dobiegnę o własnych siłach. I dobiegłem, choć nie siłą nóg, a głowy.

— Taki kolega to skarb. Niektórzy pewnie nie oglądaliby się za siebie.
— W klubie Jurund Szczytno to norma. Jeśli podejmujemy decyzję, że biegniemy razem, to "nie ma zmiłuj". Nie zostawiamy nikogo na trasie. Wojtek zachował się tak jak przystało, po koleżeńsku. I bardzo to szanuję.

— Na tatrzańskich szczytach zabrakło innych "starych górali" ze Szczytna, m.in. Rafała Kota i Bartosza Kojro. Wzięli wolne?
— Bartek wciąż leczy kontuzję. Myślę, że minie jeszcze tydzień lub dwa, nim wznowi treningi. Rafał natomiast - bogatszy o doświadczenia z poprzednich lat - zmodyfikował swój tegoroczny plan treningowy. Miał poważną kontuzję, którą wyleczył, a obecnie ma na oku naprawdę poważne wyzwania.

— Ostatnio zmienił klub na Muay Running Team.
— Owszem, ale to nie tak, że opuścił Jurunda. Wyniki, które uzyskiwał, to po prostu kosmos. Spodziewaliśmy się tego, że będzie celował coraz wyżej. Pojawiła się szansa, by wejść w szeregi ekipy typowo profesjonalnej, wręcz zawodowej, współpracującej z gamą sponsorów. To naprawdę mocna grupa, mają swoje "filie" w różnych miastach.

— W Polsce trudno znaleźć na niego mocnego. Zmiana barw pomoże podbić mu Europę?
— Może jeszcze nie w ciągu najbliższych miesięcy, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby zawojował Europę już przyszłym roku. W tym sezonie, z tego co się orientuję, Rafał ma w planach ponownie zmierzyć się ze słynnym "100 Miles of Istria" w Chorwacji. Wszyscy mocno trzymamy za niego kciuki. To nie tylko świetny górski ultramaratończyk, ale i - tak po prostu - bardzo przyzwoity gość. Do tego lojalny, bo gdy tylko pojawiła się opcja zmiany barw, to od razu przyszedł porozmawiać o tym w cztery oczy. "Góral z Mazur" może mieć na koszulce jakiekolwiek logo. I tak dla nas będzie zawsze tym samym, uśmiechniętym, czołowym Jurundem.

— Niedługo jednak to biegacze z Europy spróbują podbić... Szczytno. 16 stycznia mieliście oficjalną prezentację Maratonu Juranda. Jaki był główny cel spotkania?
— Przede wszystkim chcieliśmy pokazać miejscowym, przyjezdnym i mediom, że taka impreza JEST. I ma bogate tradycje, bo jesteśmy trzecim pod względem liczby edycji maratonem w Polsce. Cykl miał dłuższą, bo aż 8-letnią przerwę, ale od dwóch lat znów widać go wyraźnie na biegowej mapie kraju. Uroczysta konferencja miała podobne zadanie jak te organizowane przed galami boksu. Każdy mógł dowiedzieć się co, gdzie, kiedy i jak.

— Widać, że wzięliście się na poważnie za promocję. Materiały filmowe, grafiki... Idziecie na rekord?
— Staramy się. Ustaliliśmy w tym roku limit 950 uczestników. Nie chcemy przekraczać magicznego "tysiąca", bo wówczas trzeba byłoby spełnić znacznie bardziej zaostrzone wymagania co do ochrony itp. Początkowo celowaliśmy w 300 maratończyków. Już teraz mamy jednak na liście ponad 200 osób, w tym pokaźną grupę z Litwy (11 już opłaciło start). Chęć uczestnictwa zgłaszali też np. reprezentanci z Wielkiej Brytanii. Będzie się działo.

— Tym razem impreza ma potrwać aż dwa dni (25-26 maja). Prawda czy fałsz?
— Zdecydowanie prawda. Gości wyczekiwać będziemy już w piątek. W sobotę odbędą się biegi dla najmłodszych oraz tzw. "Pierwsza mila prezesa" (bieg w kapciach, wokół jeziora Domowego Dużego - przyp. K. K.). Dzień później przyjdzie czas na tytułowy Maraton Juranda oraz Dyszkę Jurandówny. Pojawią się namioty, stoiska. Będzie "pasta party", by uczestnicy mieli okazję skosztowania różnych makaronów, ciast i smakołyków lokalnych. Będą wyświetlane filmy dot. biegania maratońskiego i górskiego. Zaprosimy też prawdziwych ekspertów od biegania, pojawią się cenione nazwiska. Naturalnie nie zabraknie i panelu dyskusyjnego, by można było wymieniać się doświadczeniami. Pomiędzy tym wszystkim będzie i okazja do pogadania "na luzie" z miłośnikami biegów z różnych stron Polski i Europy.

— Niby na luzie, ale brzmi poważnie. Mrągowo ma Piknik Country. Szczytno będzie miało Piknik Biegowy?
— Ciekawe określenie, coś w tym jest. Od dawna w końcu akcentujemy, że dążymy do tego, by była to impreza rodzinna. Przy jednodniowych zawodach często bywa tak, że dany biegacz przyjeżdża, mija linię mety, a potem wraca do siebie i zapomina na rok o Szczytnie. Chcemy, by tu został na dłużej. By przyjechał tu z całą rodziną, nawet na kilka dni. Atrakcji nie zabraknie. Nasze okolice poza tym i tak mają naprawdę wiele ciekawych zakątków. Warto się nimi pochwalić.

— O was i o organizację się nie martwię. Czy Szczytno udźwignie jednak to wyzwanie od strony noclegowej? Kilkaset osób, niech tylko część przyjedzie z przeciętnej wielkości rodziną...
— To może być problem, ale - wbrew pozorom - taki pozytywny. Gdy ludzie zobaczą, że w Szczytnie coś się dzieje (a nie ukrywajmy, pod względem sportowo-kulturalnym ostatnio wszystko mocno idzie do przodu), to myślę, że zechcą wesprzeć to zjawisko. Jest trochę fajnych miejsc noclegowych w mieście, a jeszcze więcej ledwie kilka kilometrów poza nim. Jeśli ich właściciele zechcą stać się częścią Maratonu Juranda, to jesteśmy otwarci. Skorzystają na tym wszyscy: i impreza, i oni, i - co najważniejsze - Szczytno.

— Mówisz o wsparciu finansowym?
— Niekoniecznie. Przyda się dosłownie każda pomoc. Każda para rąk do pracy. Nie ma się co oszukiwać - Maraton Juranda przestał być małą, lokalną imprezą. To już nie kwestia 10 tys. zł i kilku wolontariuszy. Największe maratony w Polsce organizowane są przez wyspecjalizowane fundacje, które na tym zarabiają. My robimy to społecznie, choć pracy jest naprawdę dużo. Na dobrą sprawę maszyna zaczyna się kręcić od razu po zakończeniu wcześniejszej edycji. I dobrze, bo nie ma innej drogi, by się rozwijać.

Obrazek w tresci

W górach szalała i potężna brygada morsów #Reset
fot. Jacek Konieczny/#Reset

— W ostatnich latach staraliście się, by wasz bieg był "najbardziej płaskim" maratonem w Polsce. Po to, by można było bić rekordy. Utrzymujecie ten trend?
— Oczywiście. To jeden z naszych atutów. Z drugiej strony wciąż nie powalamy wysokością głównej nagrody. 1000 zł dla zwycięzcy to - patrząc na inne imprezy - nic fenomenalnego. Ale prowadzimy w tym kierunku już działania i wiele wskazuje na to, że uda nam się tę sumę podwoić. Myślę, że będzie miało to wyraźny wpływ nie tylko na liczbę, ale i poziom maratończyków.

— Czyli niebawem można spodziewać się w Szczytnie pierwszych Etiopczyków i Kenijczyków?
— Jeszcze niedawno byłoby to traktowane w formie żartu, ale obecnie nie jest to już abstrakcyjny temat. Pamiętam pewną węgierską ekipę, w której skład wchodzili właśnie sami czarnoskórzy biegacze. To znana grupa, rozglądająca się po Europie za imprezami, w której do wygrania jest przynajmniej ok. 3-4 tys. zł. Jakiś czas temu pojawili się w Giżycku, gdzie zgarnęli wszystkie najwyższe miejsca i nagrody. Dosłownie wszystko. A co najlepsze, tego samego dnia pojechali jeszcze do Suwałk i... powtórzyli ten manewr.

— Wysoko zawiesiliście poprzeczkę. Trudno będzie ją przeskoczyć bez wsparcia miasta. Po wyborach było nieco przetasowań. Odbyliście już poważną rozmowę z nowymi władzami?
— Tak, jak najbardziej. Rozmawialiśmy już z władzami miasta, gminy, byliśmy i w starostwie. Wszędzie zostaliśmy pozytywnie przyjęci. Wydaje mi się, że wszyscy widzą w tym solidną okazję do promocji Szczytna i całego regionu. Cieszy mnie to, że wszyscy chcą grać do jednej bramki.

— Jest łatwiej niż 2 lata temu, gdy wskrzeszaliście legendę Juranda?
— Zdecydowanie. Wcześniej musieliśmy przypominać co to była w ogóle za impreza. Teraz każdy już doskonale wie o co chodzi. Widać to też po sponsorach. Zaufał nam np. Bank Spółdzielczy, za co jesteśmy ogromnie wdzięczni.

— Jakie jeszcze imprezy Jurund szykuje poza maratonem?
— Na pewno 16 marca odbędzie się nasz bieg 12-godzinny, a 7 kwietnia słynny już bieg na Kulce. To pewniki. Zachęcamy wszystkich do udziału. Nawet jeśli ktoś nie czuje się na siłach, by przebiec kilka kilometrów, to będzie miał okazję dopingować zawodników oraz - co ważniejsze - włączyć się w tradycyjne przy naszych imprezach akcje charytatywne. Nie zapominamy o potrzebujących. Nic się w tym temacie nie zmienia i nic się nie zmieni.

— Kiedy i gdzie spodziewać się teraz zawodników Jurunda na starcie?
— Najbliższy nasz start w większym gronie odbędzie się za niecałe 3 tygodnie, gdy wyruszymy na Trójmiejski Ultra Trial. Gotowość zgłosiło już blisko 10 klubowiczów. Jedni zmierzą się z 15 km, inni z 40, a reszta na 68 km. A później... Na pewno będzie się dużo działo. Każdy ma swój prywatny kalendarz startów. Jestem pewien, że - jako klub - będziemy mieli się czym pochwalić.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5