Z kulą przez świat, czyli salta, pismaki, święta i... Klenczon [WYWIAD]

2018-12-07 14:34:55(ost. akt: 2019-01-01 14:56:40)
Konrad Bukowiecki

Konrad Bukowiecki

Autor zdjęcia: www.pzla.pl/Marek Biczyk

— Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał wybierać między arcyważnymi startami a spędzaniem świąt z rodziną. Czułbym się z tym paskudnie — mówi Konrad Bukowiecki ze Szczytna. Jeden z najlepszych obecnie kulomiotów świata, kluczowy "towar eksportowy" szczycieńskiego sportu, przygotowuje się właśnie w Portugalii do kolejnego pracowitego sezonu.
— Pierwsze dni twoich przygotowań w Portugalii. Jak warunki: i te pogodowe, i te sportowe?
— Prawdę mówiąc nie ma się nawet do czego przyczepić. W cieniu panuje temperatura ok. 20-22 stopni. Czyli w sam raz do treningu, optymalnie. Nie bez przyczyny zresztą polska kadra lekkiej atletyki przyjeżdża tu od ładnych paru lat. Dla mnie to druga wizyta. Rok temu byłem dokładnie w tym samym czasie, na początku grudnia. Warunki są świetne. Kulomioci i dyskobole mają oddzielne miejsca do treningu, a nie wszędzie jest to normą. W ten sposób nikt nie wchodzi sobie w drogę. Ponadto mamy do dyspozycji profesjonalną, dobrze wyposażoną siłownię.

— Jak przebiegają przygotowania?
— Zgodnie z planem, choć wielkich fajerwerków nie ma, bo na nie jeszcze zdecydowanie za wcześnie. Z drugiej strony, gdyby spojrzeć na wyniki, które miałem w Portugalii rok temu, to obecnie jest znacznie lepiej. Oczywiście to o niczym nie musi przesądzać, ale czuję, że jestem na dobrej drodze do tego, by w tym sezonie zawiesić poprzeczkę jeszcze wyżej. Wracamy do Polski 18 grudnia. Chcę ten czas wykorzystać jak najlepiej.

— Jakie są twoje główne sportowe cele na przyszły rok? Masz już grafik startów?
— Główne imprezy, na których chcę się pojawić, są już ustalone. Oczywiście nie mogę opuścić halowych mistrzostw Europy. To dla mnie podwójne istotna impreza. Po pierwsze dlatego, że to najważniejsze wyzwanie w tym sezonie halowym. Po drugie - będę tam występował w roli aktualnego mistrza, przez co będę miał na barkach pewnie dodatkową presję. Nie mógłbym opuścić naturalnie i mistrzostw Europy młodzieżowców oraz Uniwersjady. No i oczywiście 17. IAAF mistrzostwa świata, które ruszą w Dosze (stolica Kataru - przyp. K.K.) na przełomie września i października. Data nieco mnie zaskoczyła, bo z reguły ta impreza odbywała się pod koniec sierpnia. Będę musiał więc nieco zmodyfikować przygotowania, by trafić ze szczytem formy w odpowiedni moment.

— Gdyby doliczyć pokaźną liczbę "mniejszych" imprez, zapowiada się naprawdę wysokie tempo.
— Tak, ale nie przeraża mnie to. W poprzednich latach przekonałem się już o tym, że jestem w stanie przygotować się na naprawdę aktywny, pracowity sezon.

— W kim upatrujesz najniebezpieczniejszego rywala sezonu?
— Na świecie czy w Europie?

— I jedno, i drugie.
— W zasadzie mógłbym rozglądać się na arenie międzynarodowej za rywalami, ale prawda jest taka, że i na naszym podwórku będę miał niełatwo. Mówię oczywiście o Michale Haratyku. To on w zeszłym sezonie zgarnął tytuł mistrza Polski. Na mistrzostwach Europy w Berlinie był pierwszy, ja drugi. Obaj uzyskujemy wyniki na wysokim (a w zasadzie światowym) poziomie. Między nami zapowiada się zacięta walka na każdym mityngu. A przynajmniej tego życzę i sobie, i jemu.

Obrazek w tresci

Michał Haratyk i Konrad Bukowiecki, fot. pzla.pl

— Ktoś jeszcze?
— Ogólny poziom kulomiotów jest obecnie tak wysoki, że trudno wskazać faworyta. Każdy może "wypalić" podczas jakiejś imprezy. Poza Michałem, który należy do światowej czołówki, spodziewam się solidnych występów po chłopakach z Nowej Zelandii i USA. Na pewno będzie z kim walczyć, bo w samej Europie jest minimum 5-6 zawodników, którzy w miarę systematycznie pchają powyżej 21 metrów.

— Nie myślałeś nad rozbudowaniem CV o gimnastykę? W Internecie furorę zrobił twój filmik, na którym wykręcasz salto. Przy takich gabarytach... to rzadki widok.
— Wiesz... od dziecka zajmowałem się różnymi dyscyplinami. Nie ograniczałem się tylko i wyłącznie do jednego sportu. Próbowałem chyba wszystkiego, co było w Szczytnie dostępne. Taka ogólnorozwojowa sprawność procentuje mi w dorosłym życiu. Przekłada się m.in. na to, że - choć ważę ponad 140 kilogramów - to potrafię zrobić więcej niż niejeden 80-kilogramowy gość.

— Ostatnie lata to u ciebie triumf za triumfem. Może zabrzmi to górnolotnie, ale... uważasz się za człowieka sukcesu?
— (śmiech) Nie mi to oceniać. Jeśli ktoś tak uważa, to oczywiście bardzo mi z tego powodu miło. Sam o sobie nie powiem w ten sposób jednak nigdy.

— Naprawdę nigdy?
— No chyba, że zdobędę złoty medal olimpijski. Myślę, że wtedy nie byłoby to przegięciem. Na tę chwilę jednak nie mogę tak powiedzieć.

— Sukcesów jednak ci nie brakuje. A tym, którzy je mają, dziennikarze lubią ładować się z buciorami w prywatne życie. Miewasz czasem dość "pismaków"?
— Nie, raczej nie. To w końcu część pracy sportowców na poziomie wyższym, niż lokalny. Lekkoatletyka to zresztą taki sport, o którym naprawdę głośno jest 2-3 razy w roku. Jeśli w Polsce skupia się na nas uwaga, to najczęściej przy mistrzostwach Europy, świata lub mityngu Kamili Skolimowskiej (podczas ostatniej edycji na stadionie pojawiło się ponad 40 tys. ludzi, to wielki sukces). Tylko wtedy mamy dużo pracy z dziennikarzami. Wywiady, konferencje... Poza tym nie jestem na tyle wielką gwiazdą, by latali za mną paparazzi.

— Wszystko przed tobą. Jakie było jednak najgłupsze z pytań, które usłyszałeś w karierze?
— W pamięci utkwiła mi szczególnie jedna sytuacja. Byłem znacznie młodszy, gdy uwagę na mnie zwróciła jedna z gazet - nazwijmy to - typowo plotkarskich. Dziennikarz zapytał mnie o to, czy - skoro ważę więcej od swoich rówieśników - nie przeszkadzało mi to nigdy w relacji z dziewczynami...

— Boję się zapytać, ale... co odpowiedziałeś?
— Powiedziałem, że nie narzekam i daję sobie jakoś radę. Najlepsze miało jednak nadejść: "to znaczy, że żadna z dziewczyn nie nazwała cię nigdy grubaskiem"? Spojrzałem na niego zdezorientowany. Niezbyt wiedziałem co zrobić. Wreszcie odpowiedziałem, że nie miałem takiej sytuacji. Później trafiła do mnie gazeta z artykułem owego dziennikarza. A w niej - oczywiście - stwierdzenie, że sam z siebie powiedziałem: "żadna z dziewczyn nigdy nie nazwała mnie grubaskiem". Jeszcze nikt w moim "rankingu" nie zdołał tego przebić pod względem głupoty.

— Postaram się więc unikać "grubasków" (śmiech). Z kulą pod pachą zwiedziłeś już kawał świata. Zastanawiam się ile zostało w tobie jeszcze z tego "swojego", szczycieńskiego chłopaka, który jeszcze niedawno pisał maturę?
— Myślę, że w dalszym ciągu 100 procent. Ze Szczytna się nigdzie nie wybieram. Kupiłem zresztą w tym mieście mieszkanie. Wiążę z nim swoją przyszłość.

— Barwy klubowe zmieniłeś jednak na Olsztyn.
— Tak, w Olsztynie mieszka zresztą połowa mojej rodziny. To jednak niedaleko od Szczytna, w którym się wychowałem. Nie widzę powodu, dla którego miałbym uciekać gdzie indziej. To moje miejsce na Ziemi.

— Warmia i Mazury to dla młodych ludzi dobre miejsce do życia?
— Pewnie, że tak. Nasz region ma naprawdę wiele atutów. Tym, co rzuca się w oczy od razu, jest czyste powietrze. Gdy ląduję w USA, to jeszcze "pół biedy". Ale gdy wychodzę z samolotu np. w Azji, gdzie ciężki przemysł jest obecnie bardzo rozwinięty, to powietrze jest po prostu tragiczne. Tam dopiero można docenić nasze powietrze. Pierwsze co robię po powrocie na Mazury, to właśnie głęboki wdech. Powodów, dla których warto tu wracać, jest oczywiście znacznie więcej.

— Stałeś się swego rodzaju kluczowym "towarem eksportowym" Szczytna. Spotkałem się ze stwierdzeniem: "Klenczon szczycieńskiego sportu".
— (śmiech) Słyszę po raz pierwszy. Bardzo mi miło, to dla mnie ważne, mobilizujące słowa. Chciałbym jednak, by na słowach się nie kończyło. Nie oszukujmy się. W Szczytnie - odkąd sięgam pamięcią i trenuję - nigdy nie było jakichś dobrych warunków do trenowania. W żadnej z dyscyplin. Zabrzmi to nieskromnie, ale patrząc na sukcesy, które odniosłem, a następnie porównując je z obecnym stanem stadionu lekkoatletycznego w Szczytnie... Wiem, że brak solidnej bazy od lat sprawia, że wiele sportowych talentów zwyczajnie się marnuje. Trudno się wybić.

— Myślisz, że jest szansa, by to się zmieniło?
— Szansa zawsze jest. Mamy od niedawna nowego burmistrza. A wiem, że pan Krzysztof Mańkowski jest bardzo zapalonym miłośnikiem sportu. Słyszałem, że są plany na budowę stadionu z prawdziwego zdarzenia. Rozmawialiśmy z nim także o organizacji mityngu lekkoatletycznego w Szczytnie. Na placu Juranda odbywać miałyby się np. konkursy w pchnięciu kulą czy skoku o tyczce. Myślę, że warto skorzystać z tego, że zrobiło się o mnie nieco głośniej i dodatkowo promować dzięki temu miasto. Mam w tym też i swój interes...

— Tzn?
— Spotkałem się już z wieloma głosami w stylu: "co to jest pchnąć taką kulą". Byłaby to dobra okazja do uświadomienia niedowiarkom kilku rzeczy. Może jak wezmą tę ponad 7-kilogramową kulę do ręki, to zobaczą, że nie jest aż tak łatwo pchnąć ją na przyzwoitą odległość.

Obrazek w tresci

Czy szczytnianinowi pisane olimpijskie złoto? fot. Zbigniew Woźniak

— Wróćmy na chwilę do p. Klenczona. W sporcie dajesz radę, a jak u ciebie z muzyką?
— Raczej kiepsko, choć samą muzykę bardzo lubię, ale w roli słuchacza. A słucham namiętnie. Myślę, że jestem dość "ogarnięty" jeśli chodzi o nowości. Zwłaszcza jeśli chodzi o hip hop, bo to mój "konik".

— Ulubiony artysta?
— Nie byłbym w stanie wybrać tylko jednego. Nie wszyscy zresztą nagrywają cały czas na równym poziomie. Bywa, że jedna płyta danego rapera jest fenomenalna, a kolejna do kitu. Ostatnio w słuchawkach miałem np. Palucha, Białasa czy O.S.T.R. Na pewno są jednymi z moich ulubionych.

— Czyli wirtuozerii gitarowej u ciebie nie znajdę. To może chociaż ambicje na tytuł osiedlowego mistrza karaoke?
— (śmiech) Niestety nie sądzę. Kiedyś, gdy byłem w podstawówce, pani powiedziała, że bardzo ładnie śpiewam. Obecnie nie pokusiłbym się o takie stwierdzenie. Podejrzewam, że i pani nauczycielka już również. Czasem lubię sobie coś podśpiewać, ale tylko wtedy, gdy nikt nie słucha...

— No to masz problem, bo tysiące ludzi słyszało, gdy śpiewałeś hymn przy ceremonii wręczania medali. Nie było źle. Kolędy też tak ci idą?
— Powiedzmy, że to nie jest mój ulubiony "gatunek" muzyczny. Choć bardzo lubię świąteczny klimat. Kolędy są jego częścią. Fajnie, gdy lecą gdzieś w tle podczas rodzinnych spotkań.

— Właśnie. Jakie plany na święta?
— Będę świeżo po powrocie z Portugalii. Zostaję w domu, cała rodzina przyjeżdża do mnie. To zawsze wyjątkowe dni. Na co dzień nie mam takiego komfortu, bym mógł przebywać z najbliższymi. Oczywiście nie mówię o rodzicach, bo z nimi mam kontakt praktycznie przez cały czas. Ale babcia, wujkowie... Święta to jeden z nielicznych momentów, gdy możemy spotkać się wszyscy.

— W twoim przypadku stwierdzenie "światowa kariera" nie jest przesadą. Będziesz miał jeszcze w życiu mnóstwo wylotów na prestiżowe imprezy. Co gdyby jakiś ważny start kolidował ze świętami?
— Byłaby to kłopotliwa sytuacja, ale nie sądzę, by ktokolwiek wpadł na tak genialny pomysł, by zorganizować zawody w święta.

— Pełna zgoda. Zastanawiam się jednak jak wygląda u ciebie ta hierarchia "sportowo-rodzinnych" wartości.
— Rodzina jest w niej oczywiście, bardzo, bardzo wysoko. Z drugiej strony praktycznie codziennie trenuję nie po to, by później nie startować. Gdyby był jakiś naprawdę arcyważny start w okolicach świąt, to - z ciężkim sercem - ale pewnie bym pojechał. Później starałbym się jakoś nadrobić te święta. Mam jednak nadzieję, że nie będę musiał nigdy wybierać między jednym a drugim. Czułbym się z tym paskudnie.

— Co chciałby w tym roku znaleźć pod choinką Konrad Bukowiecki?
— Trudne pytania dziś zadajesz (śmiech). Nie mam sprecyzowanych marzeń, wszystko mam. Może coś do mieszkania? W końcu dopiero się urządzam.

Obrazek w tresci

Bukowiecki nieustannie jednym z najpopularniejszych sportowców regionu fot. Zbigniew Woźniak

— Pasowałaby do wystroju statuetka Najpopularniejszego Sportowca plebiscytu Gazety Olsztyńskiej?
— Zdecydowanie (śmiech). Jak najbardziej. Zachęcam więc gorąco wszystkich czytelników do głosowania. Zrobię wszystko, by nie zawieść ich zaufania i w tym sezonie dostarczyć im wielu sportowych emocji.

— By nie było tak sielankowo, zapytam na koniec nieco pod włos. Wyślesz SMS z życzeniami do p. Anity Włodarczyk? Było trochę zgrzytów między wami.
— Ty tak serio? Wiesz... Raczej nie wyślę, nie mam takiego zamiaru. Sam też na takowego nie liczę. Wydaje mi się, że nie będzie nam obojgu to potrzebne do szczęścia. Niech każde z nas skupi się na spędzaniu czasu z najbliższymi i jak najlepszych występach w reprezentacji Polski.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5