Płynąca z delfinami, czyli Żelazna Dama Mazur na Hawajach

2018-10-26 11:56:15(ost. akt: 2018-10-26 11:58:36)

Autor zdjęcia: archiwum zawodniczki

— Na ostatnich kilometrach każdy krok przynosił przeszywający ból. Jakby ktoś zgniatał mi stopę w imadle — wspomina Anna Bienasz-Lechowicz. "Żelazna Dama Mazur", jedna z najlepszych triathlonistek w kraju, świetnie zaprezentowała Polskę w RPA, a następnie wyruszyła walczyć w światowym finale Iron Man na Hawajach. Do pokonania miała 3,8 km wpław, 180 km rowerem, a następnie maraton (ponad 42 km). Zajęła 17. miejsce.
— Lecieć na drugi koniec świata, by dać się umęczyć bardziej niż to zdrowe... Nie sądzisz, że trzeba być "sportowym psycholem"?
— Pewnie, że tak. I za takiego też się uważam, bo i sam Iron Man nie jest dla normalnych ludzi. Mówi się jednak, że to Mekka każdego triathlonisty . W pełni się z tym zgadzam, choć i widzę również, że jego pokonanie to dla wielu horror. W mistrzostwach świata na Hawajach startowałam pierwszy raz. Jeśli jednak uda mi się zakwalifikować w przyszłym roku, to chętnie tam wrócę.

— Jak do tej imprezy podchodzi ludność hawajskiej Kony? Coś jak święto narodowe?
— W zasadzie są w sklepach mili, uśmiechają się...

— Mili są bardziej dla zawodników i przyjezdnych kibiców czy bardziej... ich dolarów?
— Nie lubię uogólniać. Porównując jednak atmosferę zawodów w RPA i na Hawajach, to Afryka bije hawajską imprezę na głowę. Tam tubylcy stali praktycznie na każdym kroku. Świętowali, grali, tańczyli...

— Na jednym z filmów widziałem, że dołączyłaś do pewnej miejscowej grupy tancerzy. Poszło ci nieźle. Nie dzwonili jeszcze z "Tańca z gwiazdami"?
— Nie, jeszcze nie (śmiech). Jeśli taka propozycja jednak padnie, to chętnie ją przyjmę. Mam w Kapsztadzie przyjaciółkę o korzeniach typowo afrykańskich. Po obejrzeniu tej mojej "tanecznej improwizacji" powiedziała, że chyba bym się do tego nadawała. Afrykańskie kobiety pewnych ruchów są uczone wręcz od dziecka. Mi ponoć dużo z nich przyszło naturalnie.

— Iron Man w RPA zagościł po raz pierwszy. Może dla Hawajczyków, którzy są gospodarzami mistrzostw od wielu lat, to już po prostu rutyna?
— Myślę, że tak. I sposób na biznes. Ma to dobre i złe strony. Baza turystyczna jest bardziej dostosowana. Widać jednak gonitwę za kasą. W szok i zakłopotanie wprawiła mnie zwłaszcza jedna rzecz. W restauracji, gdy zjadłeś swój posiłek i przez chwilę nic nie zamawiałeś, od razu podbiegał kelner z tekstem: "Skoro to wszystko, to niech państwo już szybciutko idą, bo inni czekają na wasze miejsce". Dla Europejczyków trudno przetrawić takie traktowanie. Tym bardziej, że ceny do niskich nie należą. Za samo zwykłe piwo liczono sobie po 10 dolarów.

— Na Hawajach zameldowałaś się niewiele po dobrym występie w RPA. Nie bałaś się, że częstotliwość startów jest za wysoka?
— Nie, nie bałam się. Byłam w swojej formie życia. Po dość nieszczęśliwym sezonie, podczas którego pojawiło się wiele przykrych niespodzianek z kontuzjami i awariami sprzętu, wreszcie czułam, że mogę powalczyć z czołówką. Jedyny malutki znak zapytania był przy stopie, z którą miałam wcześniej problemy, a przez którą na dłuższy czas musiałam odpuścić bieganie. Podczas jednego z treningów z trasy musiał mnie wręcz przywozić mój mąż...

— Do niego chciałem właśnie nawiązać. Szykowałaś się do tego startu latami. Mnóstwo treningów, specjalna dieta, masa innych wyrzeczeń. Tak z ręką na sercu: bardzo byłaś dla niego wredna w tym czasie?
— Oj tak, zdecydowanie. Bardzo. Wynikało to m.in. z tego, że na wszystko miałam za mało czasu. Chciałam być jednocześnie dobrą żoną, matką, gospodynią domu, triathlonistką i lekarzem weterynarii. Połączenie tych wszystkich funkcji jest praktycznie niewykonalne. Przez to pojawiała się u mnie irytacja, bo jest we mnie dużo z perfekcjonistki. A gdy wstawałam rano z myślą, że i tak nie zdążę ze wszystkim...

— Przykładowa sytuacja, po której - gdy teraz ją wspominasz - możesz powiedzieć o sobie "wredna baba"?
— Wiesz, chyba trudno powiedzieć...

— Trudno czy wstyd (śmiech)?
— Pewnie i jedno, i drugie (śmiech). W zasadzie czepiałam się o wszystko. Nie wiem jakim cudem mój mąż wciąż zachowywał spokój. Ba! Wciąż był dla mnie miły. Potrafiłam zrobić awanturę ze wszystkiego. Przykładowo. Otwieram lodówkę z rana i widzę, że nie ma jajek. Lecę do niego i od razu z pretensjami: "Dlaczego zjadłeś moje jajka?". Odpowiedział ze spokojem, że nie były podpisane. Oczywiście jeszcze bardziej się zezłościłam, bo dieta rozpisana, rano obowiązkowo jajecznica... Ostatecznie doszło do tego, że rodzina wyznaczyła mi osobną półkę w lodówce. A i z nią bywało, że przychodzili zapytać co mogą zjeść, by mi niczego nie podebrać.

— Taka drobna kobieta, a taki wielki tyran?
— Niestety tak. Muszę powiedzieć, że mimo woli wprowadziłam do domu nieco terroru. W pewnym momencie zaczęłam jednak się opamiętywać i przepraszać. Tylko co z tego? Zbliżał się jakiś bardzo ciężki trening i wiedziałam, że mój organizm będzie cierpieć. Przed rozpoczęciem byłam jak tykająca bomba, a reszta rodziny chodziła jak na szpilkach. Z ulgą mogli odetchnąć dopiero wtedy, gdy zamknęłam za sobą drzwi i poszłam na trening. Wiedzieli, że jeśli się zmęczę, to po powrocie znów będę przez jakiś czas normalna.

— Iron Man to nie tylko wyzwanie dla ciebie, ale i dla całej rodziny?
— Jest takie powiedzenie, że jeśli chce się osiągnąć dobry wynik w Iron Manie, to najpierw trzeba pogodzić się z rodziną. Głowę trzeba mieć skoncentrowaną na treningu, nie na awanturach. Gdy masz przeciw sobie najbliższych, to nie zrobisz dobrego wyniku. To, że mogę osiągać przyzwoite rezultaty w triathlonie, to efekt tego, że rodzina kocha mnie bezgranicznie. Jestem im niesamowicie wdzięczna, bo potrafili podporządkować się pod mój trening. Nie brzmi to ładnie, nie stawia mnie w najlepszym świetle, ale nie chcę kłamać. Moja przygoda z Iron Manem kosztowała ich mnóstwo wyrzeczeń.

— Gdy poleciałaś na Hawaje, początkowo byłaś tam bez nich. Był czas, by "złapać doła"?
— W Konie byłam 1 października. Mąż z teściem przylecieli 10 dni później, start miał miejsce 13 października. Czasu na "doła" nie było z dwóch powodów. Po pierwsze - w dobie Internetu można praktycznie za darmo rozmawiać o każdej porze dnia i nocy. Poza drugie - nie miałam zbyt wiele wolnego czasu, bo w dalszym ciągu przygotowywałam się do startu pod okiem trenera Piotra Sauerlanda. Ceniony szkoleniowiec, nie pozwala na fuszerkę.

— Nad czym pracowaliście na tej ostatniej prostej?
— Głównie nad tym, by poznać lepiej warunki panujące na trasie i dostosować się do hawajskiej edycji. Wiele rzeczy kompletnie różniło się w porównaniu do innych odsłon Iron Mana. Np. pływanie w oceanie. Dużą różnicą był sam fakt, że na Hawajach pływa się bez pianek. Poza tym ocean to zupełnie inne realia. Inne fale, a i niespodzianek mnóstwo na każdym kroku.

— To znaczy?
— Gdy wypłynęłam 1,5 km w głąb oceanu (organizatorzy o konkretnych godzinach zabezpieczali dany odcinek dla trenujących - przyp. K. K.), dołączyły do mnie... delfiny. Świadomość, że są tuż obok, potrafi wybić z rytmu. Trzeba się przyzwyczaić.

— Podsumujmy twój wynik. Jak poszło przy pływaniu?
— Czas bardzo dobry, 3,8 km pokonałam z wynikiem 1:06.09. Wyszłam z wody na 27. miejscu, z 4 minutami straty do pierwszej zawodniczki. A pływanie zawsze było moją piętą achillesową. Dużo dała mi jedna z rad trenera, który powiedział, bym pierwsze 200 m popłynęła najszybciej jak jestem w stanie. Gdy jednocześnie startuje 1000 osób, to - jeśli na samym początku nie uciekniesz grupie - to później nie zdołasz płynąć swoim tempem przez panujący w wodzie tłok. Udało mi się i miałam dużo miejsca. Wielu lepszych ode mnie pływaków - mimo umiejętności i sił - straciło w tym momencie dużo czasu.

— Gdy wyszłaś z wody, czekał na ciebie rower i 180 km do pokonania.
— W samej strefie zmian wyprzedziłam już 7 zawodniczek. Na rowerze czuję się najsilniejsza. Uzyskałam 3. czas wśród kobiet (5:02.16), dzięki czemu z 25. miejsca awansowałam na 3. Myślę, że pojechałam zbyt zachowawczo. Kolarstwo szlifowałam na obozie w wysokich górach, przyniosło to ogromne efekty. Te 180 km zleciało mi bardzo szybko. Mogłam "wykręcić" więcej, ale lepiej zejść z roweru z taką myślą niż padając z wyczerpania.

— Tym bardziej, że po zejściu z roweru do przebiegnięcia mieliście jeszcze maraton.
— Dokładnie. Do 32. kilometra biegłam zgodnie z planem. Błyskawicznie minęło mi zwłaszcza 12 pierwszych kilometrów, gdy biegło się wśród kibiców. Później wpadliśmy na autostradę. I choć serce mówiło, by przyśpieszyć, to jednak głowa hamowała nogi do założonego tempa 5 minut na kilometr. Po 30 km mówiłam już sobie: "Jejku, jak fajnie. Jestem już prawie na mecie". Liczyłam, że jeśli zostało 10 km, to po 50 minutach będę już wśród najbliższych.

— Dramat jednak miał dopiero nadejść.
— Zaczęła mi nieco doskwierać stopa. Był to jednak raczej dyskomfort psychiczny, a nie fizyczny. Zatrzymałam się na jednym z punktów żywieniowych (dokładnie na 35. km), by m.in. wrzucić do czapki nieco lodu, by schłodzić głowę. Załatwiłam wszystko, chcę ruszać, a tu... koniec. Każdy krok to przeszywający ból. Jakby ktoś zgniatał mi stopę w imadle. Nie mogłam wręcz na nią stanąć. Wróciły wspomnienia z lipca, gdy pękły mi włókna rozcięgna podeszwowego. To samo miejsce, ten sam ból (zawodniczka czeka obecnie na szczegółowe badania - przyp. K. K.). Stanęłam i... popłakałam się.

— Nic dziwnego, tyle przygotowań, wyrzeczeń. A do mety ledwie parę kilometrów.
— O tym też pomyślałam. Zacisnęłam więc zęby i zaczęłam iść. A w zasadzie się wlec. Organizatorzy widząc to dwukrotnie podjeżdżali do mnie, by zabrać mnie na metę. Nie chciałam pomocy, bo by mnie to zdyskwalifikowało. Kontynuowałam ten "marsz" ze stopą przypominającą coraz większy bąbel. Początkowo mogłam jeszcze stawać na jej zewnętrznej stronie, później pozostała już tylko pięta.

— Ile km zrobiłaś na pięcie?
— Sześć. Wydawało mi się jednak, jakbym pokonała 100. Maraton ukończyłam przez to po 4 godzinach, 8 minutach i 51 sekundach.

— Gdy dotarłaś na metę czułaś większą złość czy radość?
— Czułam się tak, jakbym w "totku" trafiła "szóstkę" gwarantującą 30 milionów, a następnie... zgubiła kupon, więc nie mogła ich odebrać. Z jednej strony wielkie szczęście, bo udało mi się ukończyć bieg. Z drugiej strony - ogromny żal. Nie leciałam na Hawaje by ukończyć bieg, a po to, by wywalczyć podium. Było tak blisko... To był mój dzień. Wszystko grało. A bajka się skończyła, gdy meta była niemal na wyciągnięcie ręki.

— W takim nastroju sprawiłaś sobie jakąś nagrodę po Iron Manie?
— Nagrodą był urlop życia z moim mężem. Przez przygotowania nie wyjeżdżaliśmy nigdzie razem przez ponad rok. Teraz mieliśmy siebie i Hawaje.

— Jak cokolwiek zwiedzić z taką stopą?
— Miałam ze sobą pokaźną apteczkę, nie brakowało w niej silnych środków przeciwbólowych. Dzięki temu mogłam się ruszać. Pierwsze dni jednak chodziłam głównie dzięki kijowi od szczotki, który znalazłam w mieszkaniu, które wynajmowaliśmy.

— Wczasów nie zakłócało rozpamiętywanie? "Co by było, gdyby...".
— Nie, to był nasz czas. Iron Manowi nie mówię zresztą do widzenia. Triathlonowe marzenia wciąż mam i będę goniła je dalej. Jeśli zakwalifikuję się w przyszłym roku na organizowane na Hawajach mistrzostwa świata, to tam wrócę. Wiem, że jestem w stanie walczyć ze światową czołówką. Tym razem wykluczyła mnie kontuzja. Trzeba żyć dalej.

— Nie myślałaś, by zmierzyć się kiedyś z Double Ultra Ironmanem?
— Nie, podwójny Iron Man nie jest dla mnie.

— Nie wierzę. Czyli jest jednak jakaś sportowa granica, której nie chcesz przekraczać?
— Wiesz, by to zrobić, musiałabym położyć na szali moją rodzinę. A to nie wchodzi w grę, bo jest ona dla mnie bezcenna. Sport jest ważny, ale to jednak zupełnie inna liga wartości. Jestem wspomnianym "sportowym psycholem", ale nie aż takim.

— Na bazie twojej historii powstaje film dokumentalny. Ekipa telewizyjna była z tobą i na Hawajach. Przeszkadzali?
— Nie, bo mieliśmy dużo więcej czasu. Gdy nagrywaliśmy w Polsce, wszystko praktycznie się nakładało na siebie. "Tu lecimy, tu nagrywamy, nie ma czasu, nie zdążyłam zrobić treningu...". Tak to wyglądało. Na Hawajach, zgodnie z umową, trzymali się bardziej z boku.

— Kiedy premiera?
— Myślę, że na przełomie lutego i marca. Widziałam już fragmenty. Jestem bardzo ciekawa, nie mogę doczekać się premiery.

— Wielu zamówiło już popcorn.
— Zaprosimy najbliższych, choć obawiam się trochę tego wspólnego oglądania, bo jestem ogromną płaczką. Trudno będzie mi pewnie oglądać film przez łzy.

— Nie wierzę. Taka silna babka? To nie Titanic.
— (śmiech) Mówią, że jestem silną, niezależną babką. Prawda jest jednak inna. Mój mąż czasem się śmieje: "Gdyby tylko ludzie wiedzieli, jaki z ciebie miękki orzeszek, to zmieniliby o tobie zdanie". Potrafię być silna, ale tylko dzięki mojej rodzinie. W kryzysowych momentach myślę właśnie o niej. I wtedy nie ma rzeczy niemożliwych.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5