Na tych wczasach nie wypoczęli. I te medale do dźwigania...

2018-07-28 09:39:15(ost. akt: 2018-07-28 09:48:09)

Autor zdjęcia: archiwum organizatorów

BIEGI/// Najbardziej rozbiegana ekipa powiatu, Jurund Szczytno, udała się w miniony weekend do Lądka Zdroju. Jednak nie po to, by wypoczywać w znanym uzdrowisku, a po to, by bić kolejne rekordy i przesuwać granice własnych możliwości.
W liczącą blisko 550 km trasę nasi biegacze wybrali się, by ostatecznie wziąć udział w Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich. Malownicza, niewielka miejscowość wypełniła się od 19 do 22 lipca pozytywnie zakręconymi, sportowymi fanatykami. Z myślą o nich organizatorzy przygotowali 8 oddzielnych wyzwań.

Biegowa rodzinka
Choć Jurund wydaje się być jedną, sportową rodziną, to jednak ma w swych szeregach trójkę, wobec której trudno przejść obojętnie. Najmłodszym klubowiczem, który stanął na starcie w Lądku Zdroju, okazał się bowiem debiutujący Olaf Piotrowski. Zawodnik liczący sobie... rok i 9 miesięcy, który ze 100-metrową trasą First Trail uporał się przy minimalnym wsparciu rodziców.

— Olaf biega od zawsze. Na dobrą sprawę uczestniczył w startach jeszcze przed swoim urodzeniem — mówi jego tata, Michał Piotrowski, wspominając chwile, gdy jego partnerka Magdalena biegała niemal do 7. miesiąca ciąży. — W Lądku Zdroju nieco zwlekano z sygnałem do rozpoczęcia biegu dzieci. Olaf trochę się denerwował, mama musiała go przytrzymywać, bo chciał pomknąć na trasę już wcześniej — dodaje pan Michał, który — mimo kilku kontuzji — w wyścigu na 110 km zajął 87. miejsce w klasyfikacji generalnej (w tym samym wyzwaniu piękny start odnotował inny z klubowiczów, Czarek Zbrzeźny, który uplasował się na 25. lokacie).

Wspomniana pani Magdalena pobiegła w międzyczasie po 105. miejsce OPEN w 10-kilometrowym biegu charytatywnym Trojak Trail. Bilans: jedna rodzinka, jeden weekend, trzy starty, trzy powody do dumy i ogrom spędzonego wspólnie czasu.

Pozostali klubowicze także nie próżnowali. Doskonały przykład dał m.in. sam prezes klubu Jurund, Józef Zdunek. Szczytnianin zmierzył się z 68-kilometrowym wyzwaniem Ultra Trail. I nie zawiódł, plasując się na przyzwoitym, 208. miejscu w klasyfikacji generalnej. Z popularnym Złotym Maratonem (45 km po górach) zmierzył się ponadto Wojciech Białobrzewski, kończąc zmagania na 304. lokacie.

Ten biegowy weekend należał jednak do dwóch zawodników. Poza maleńkim Olafem, piękną kartę w historii szczycieńskiego sportu i samego dolnośląskiego festiwalu zapisał Rafał Kot. Popularny "Góral z Mazur" zmierzył się ze słynnym Biegiem 7 Szczytów. Do pokonania miał nie tylko 240 kilometrów, ale i całą plejadę świetnych rywali. Ci musieli jednak obejść się smakiem, bo złoto bezapelacyjnie zgarnął reprezentant Jurunda.

— Z jakimi nadziejami ruszałeś na Bieg 7 Szczytów?
— Wiedziałem, że jestem nieźle przygotowany fizycznie. Tak naprawdę już od samego początku zakładałem sobie uzyskanie czasu w przedziale 30-32 godzin. Oczywiście wiedziałem też, że - aby to osiągnąć - musi zagrać wiele innych różnych czynników. Takich jak np. pogoda, odpowiednie odżywianie i nawadnianie podczas samego biegu. Przy takich dystansach jest więcej składowych, które muszą "zatrybić" jednocześnie.

— Często słyszałeś pytania: "wygrasz ten bieg"?
— Kilka razy, ale traktowałem je z przymrużeniem oka. Miałem po prostu zamiar zrealizować swój plan. Wiedziałem, że pozwoli mi walczyć o miejsce na pudle.

— Na mecie zameldowałeś się z wynikiem 30:22:42. Jakim cudem w ciągu roku poprawiłeś rezultat o... 10 godzin?
— To nie do końca tak, że poprawiłem go o te 10 godzin. W 2017 roku byłem przygotowany na rezultat 32-34 godziny. Kontuzja, której nabawiłem się 25 kilometrów przed metą, zatrzymała mnie jednak na te kilka godzin. Pamiętam, że nogi spuchły mi wtedy jak dwa balony. Zdecydowałem jednak, że - co by się nie działo - muszę ukończyć bieg. W efekcie momentami ciągnąłem za sobą nogi jak zombie, ale udało się wywalczyć 9. miejsce. Tym razem nie było kontuzji, nie było innych problemów...

— Za to było złoto. Jest coś, co - gdybyś mógł cofnąć czas - zrobiłbyś inaczej?
— Wydaje mi się, że w tegorocznej edycji optymalnie wykorzystałem możliwości, którymi dysponowałem przed biegiem i w jego trakcie. Sukces, pierwsze miejsce cieszy, ale ja już przeanalizowałem co można było rozegrać lepiej. Poza tym, że oczywiście zawsze można się przygotować lepiej fizycznie, można też wprowadzić modyfikacje przy wsparciu na punktach żywieniowych, zaoszczędzić dodatkowy czas dzięki szybciej zmianie sprzętu w trakcie biegu, a także dokonać kilku zmian w taktyce. Przede wszystkim trzeba byłoby potraktować start w tak trudnym biegu docelowo, czyli wcelować z przygotowaniami i formą dokładnie w tę konkretną imprezę.

— Sugerujesz, że Bieg 7 Szczytów wygrałeś "z marszu"?
— Nie do końca. Wiem po prostu, że gdyby wziąć pod uwagę te wszystkie czynniki, to bariera 30 godzin w tym biegu jest do pokonania. Na dziś mogę jednak stwierdzić, że w 100 procentach wykorzystałem swoje obecne możliwości.

— Zabrakło ci ledwie 2 minut, by pobić rekord trasy Łukasza Sagana. Nie pytam "czy" ci żal. Zapytam: jak bardzo żałujesz tych 120 sekund?
— Szczerze? W ogóle mi nie żal! I to nie jest jakaś kurtuazja. Tak po prostu jest, dosłownie. Bicie tego rekordu nie było moim celem, zupełnie o tym nie myślałem. Choć gdybym się na tym skupił, to zapewne - przy tak długiej trasie - ten rekord udałoby się poprawić już w tym roku.

— Pobicie go wpisałeś już jako cel na przyszły rok?
— Jeszcze nie. Nie wiem jak wyglądał będzie przyszły sezon. Na pewno jednak jest to jedna z ciekawych opcji.

— Ludzie potrafią padać na twarz po pokonaniu 10 km. Ty po 240 km zdawałeś się być dość rześki. Spokojny oddech, strzelający szampan... Jakim cudem?
— Po prosty wykonałem swoje zadanie, do którego byłem doskonale przygotowany fizycznie. Do tego odpowiednia motywacja, determinacja... Kwestia psychiki. Myślę, że człowiek, jeśli tylko chce, potrafi robić nie takie rzeczy.

— Wyruszyliście solidną paczką klubową. Czułeś wsparcie Jurunda?
— Oczywiście, wsparcie było nieocenione. Przede wszystkim w postaci Rafała Wilczka, który był moim tzw. supportem na punktach....

— A konkretniej?
— Dostarczał mi na punktu odpowiednie jedzonko. Wiesz... Takie normalne i naturalne. Np. makaron z sosem, pierogi, jajecznica... Uzupełniał też wodę w bidonach, wymieniał sprzęt, który akurat był mi potrzebny. Jednocześnie podawał mi informacje o tzw. międzyczasach innych zawodników na poszczególnych punktach. No i, oczywiście, był ogromnym wsparciem mentalnym.

— W pewien sposób pokonaliście te 7 szczytów razem.
— Dokładnie. Wykonał swoje zadanie w 100 procentach. Chciałem mu zresztą za to ogromnie podziękować. Wciąż powtarzam, że połowa tego sukcesu to właśnie jego zasługa.

— A druga połowa?
— Druga połowa należy się moim rodzicom, którzy mnie na co dzień wspierają. Tak jak i pozostałe osoby z klubu. Cały czas czułem ich doping, dawało mi to dużo motywacji. Rafał przekazywał zresztą również, że kibicują i ci, których z nami nie było na miejscu. Przekonywał: "Internet wręcz wariuje:". Pomagała mi też świadomość tego, że po mnie - tymi samymi fragmentami tras, tyle, że w nocy - będą biec inni nasi klubowicze. Choć oczywiście na innych dystansach.

— W jaki sposób regenerowałeś siły po biegu? Masz jakąś receptę?
— Nie mam żadnej specjalnej recepty. Odżywiam się w miarę normalnie. Tyle, że bez mięsa. Nie stosuję poza tym żadnej specjalnej diety. Zdarza mi się też wypić piwo.

— Żadnej suplementacji? Trudno uwierzyć.
— Nic takiego nie stosuję. Staram się żyć naturalnie i zgodnie z zegarem biologicznym. Może to jest właśnie ta recepta?

Kamil Kierzkowski
k.kierzkowski@gazetaolsztynska.pl

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5