Gdy maraton to za mało... i trzeba biec kilkakrotnie dalej

2017-01-28 12:00:00(ost. akt: 2017-01-29 14:16:18)

Autor zdjęcia: Archiwum zawodnika

- Nie można mówić o bieganiu wyłącznie w samych superlatywach. Nie wszystko jest fajne i przyjemne. Trzeba wiele poświęcić - mówi Rafał Kot, jeden z najbardziej utytułowanych ultramaratończyków w naszym regionie. Zawodnik klubu Jurund Szczytno ukończył 14 stycznia drugą edycję Górskiego Zimowego Maratonu Ślężańskiego. I choć pokonanie blisko 43 km po górskim terenie wielu uznałoby za nierealne, to szczytnianin zapowiada, że wkrótce zawiesi poprzeczkę znacznie, znacznie wyżej.
— Sobótkę dzieli od Szczytna przeszło pół tysiąca kilometrów. Dla biegacza drugi koniec Polski to nie problem?
— Nie jest to aż tak komfortowe, ale jeśli naprawdę chce się rywalizować w biegach górskich, to trzeba się z tym liczyć. Na Mazurach - z oczywistych względów - takich startów się nie znajdzie. Zazwyczaj więc stosunkowo niewielu biegaczy z północy decyduje się systematycznie brać udział bieganiu po górach.

— Po takim dystansie, za kierownicą czy jako pasażer, wielu czułoby się wykończonych. Ty jednak miałeś dopiero zacząć się męczyć. Dojazdy nie miały negatywnego wpływu na twoją formę?
— Tym razem miałem ten komfort, że mogłem przyjechać dzień wcześniej. Noc przed biegiem była więc należycie przespana tam na miejscu, organizm się zregenerował. Nie wszyscy mają jednak tyle szczęścia. Mam znajomych, którzy - by wziąć udział w imprezie tego typu - wsiadają do autobusu czy pociągu bezpośrednio po pracy. Później kilka godzin drogi, od razu na start... Należy im się ogromny szacunek, bo widać, że wkładają w to całego siebie. Nie ma się jednak co oszukiwać - ma to wpływ na końcowy wynik. Pod tym względem mieszkańcy południowej Polski mają łatwiej. Godzinkę, dwie przed startem wychodzą z domu... i po chwili są na miejscu.

— Czekał Cię odcinek porównywalny do dystansu między Szczytnem a Olsztynem. Niektórzy - pokonując tę trasę wspomnianym autobusem - narzekają, że im się strasznie dłuży. Ty miałeś do dyspozycji jedynie nogi. Co czułeś na starcie?
— Obecnie te blisko 43 kilometry nie robią na mnie aż takiego wrażenia. Ukończyłem podobnych startów w ciągu ostatnich dwóch lat już dość sporo, a dodatkowo mam za sobą cztery biegi o dystansie ponad 100 km. Pamiętam jednak jak czułem się przed pierwszym maratonem: Dębno, kwiecień 2015 roku... Na starcie było nieco wątpliwości i wiele innych myśli w głowie, a także duży stres. Jeszcze większa była jednak satysfakcja z dotarcia na metę. Wtedy wiedziałem już, że nie będzie to ostatni bieg, a poprzeczkę będzie trzeba stawiać wyżej.

— Duża część tych startów prowadziła jednak po płaskiej powierzchni. Ta impreza natomiast miała charakter typowo górski. Jak mocno dawały się we znaki utrudnienia terenowe?
— Byłem nastawiony na to, że nie będzie łatwo. I właśnie pod tym "górskim kątem" trenowałem. Przewyższenia na Ślęży nie są jakieś rekordowe, ale wymagają solidnego, technicznego przygotowania. Najtrudniejsze było wejście na Wieżycę i późniejszy odcinek pod samym szczytem Ślęży. Kamienny, niewygodny teren. Mocno oblodzony, wszędzie śnieg...

— ...w takich warunkach łatwo o kontuzję, która wykluczyłaby z kolejnych startów. A w Sobótka była dopiero inauguracją nowego sezonu Ligi Biegów Górskich. Nie obawiałeś się kontuzji?
— Tak, lecz to po prostu część tego sportu. Ryzyko jest zawsze i każdy obawia się kontuzji. Najłatwiej o nie zwłaszcza przy zbieganiu z wysokości: wystarczy jakiś luźny kamień czy wgłębienie przykryte śniegiem. Z drugiej strony: jakby myśleć tylko w ten sposób, to człowiek nie wyszedłby z domu. Trzeba się pogodzić z tym, że musimy być cały czas skupieni... a gwarancji zdrowia i tak nie będzie.

— Rozumiem, że miałeś za sobą już dłuższe trasy, ale czy na Ślęży były jakieś kryzysy, chwile zwątpienia?
— Były trudniejsze chwile, ale ani razu nie przeszła mi przez głowę myśl, by odpuścić. Kryzysy są zawsze. Wychodzę z założenia, że jeśli człowieka w trakcie biegu nic nie boli, to po prostu nie dał z siebie wszystkiego. Klasę zawodnika poznaje się w końcu po tym, czy potrafi przezwyciężyć takie kryzysowe momenty.

— O czym z reguły myśli się w takich chwilach? Kilka godzin biegu to w końcu mnóstwo czasu na przemyślenia.
— Zwyczajnie: o czymś przyjemnym. Czymkolwiek, by na chwilę oderwać się od tego, że np. coś boli. Myśląc o bólu jedynie się go potęguje. Należy jednak cały czas starać się być skoncentrowanym na trasie. Zdarza się, że wystarczy parę sekund dekoncentracji, ktoś źle stanie i na parę kilometrów przed metą musi wycofać się z walki. Przez te mniej więcej 4 godziny jestem więc skupiony na tym, co "tu i teraz".

— Brzmi to trochę smutno. Piękne widoki Ślęży i ani chwili, by się nimi pozachwycać.
— Bez przesady, aż tak źle nie jest (śmiech). Choć znam biegaczy, którzy mówią na mecie, że praktycznie nic nie pamiętają z samej trasy. A były to nie tylko tradycyjne maratony, ale i dłuższe dystanse, gdzie biegło się nieprzerwanie np. przez 10 godzin. Pamiętam jak podczas jednego z górskich, nocnych biegów znalazłem się na szczycie idealnie podczas wschodu słońca. Takich rzeczy nie sposób nie zauważyć i mocno chłonę takie widoki. Tym bardziej, że uwielbiam podróżować, zwłaszcza po górach.

— Ukończyłeś maraton z wynikiem 3:40:30. To dobry rezultat, czy liczyłeś na więcej?
— Przed każdym biegiem staram się wymagać od siebie maksymalnie dużo. Stawiam poprzeczkę tak, by była niemal nieosiągalna. Na Ślęży celowałem w pierwszą dziesiątkę, a skończyłem w pierwszej piątce. Poprawiłem czas o 25 minut względem ubiegłego roku. Obiektywnie oceniając: nie było więc źle. Zwłaszcza, że tym razem przyjechało więcej biegaczy z typowej czołówki. Ich rezultaty to naprawdę wysoka liga. Rok temu brakowało mi do zwycięzcy biegu 34 minut. W tym roku również pobiegł świetnie, lecz zajął dopiero 3. miejsce. Brakowało mi do niego 6 minut...

— ...no to za rok jest już twój i kończy bieg za twoimi plecami?
— (śmiech) Jeśliby tylko tendencja się utrzymała, to pewnie tak. Motywacji mi na pewno nie brakuje. W tegorocznej edycji miałem świadomość, że biegnę szybko. Wiem jednak też, że przy solidnych treningach mogę jeszcze znacznie poprawić ten wynik.

— Solidne treningi biegania górskiego wymagają... gór. W Szczytnie raczej ich nie znajdziesz.
— Niestety, pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Biegam więc głównie po górkach przy pobliskich Lemanach, lecz ciągle urozmaicam trening. Interwały, zmiany trasy... Raz na jakiś czas jadę jednak w góry. Trenowanie tam ma zupełnie inną specyfikę. Trzeba biec dużo bardziej technicznie, inne właściwości powietrza itp.

— Przeglądam listę twoich zeszłorocznych dokonań: 29 startów, ponad 1400 kilometrów... Te imprezy musiały zająć mnóstwo czasu. Nie licząc oczywiście przygotowań, które zajmują go jeszcze więcej. Rodzina nie zapomina czasem jak wyglądasz?
— Aż tak źle to chyba nie jest. Myślę zresztą, że i tak miewają mnie dość (śmiech). Tak się złożyło, że nie mam ani żony, ani dzieci. Nie muszę więc aż tak dzielić swojego czasu, nie muszę kalkulować. Ma to oczywiście i plusy, i minusy.

— Nie chcę bawić się w psychologa, ale nie myślisz czasem, że właśnie biegami starasz się zapełnić tę pustkę?
Wiesz, w życiu różnie się układa, ale nie nazwałbym tego zapełnianiem pustki. Bieganie, szczególnie górskich ultradystansów, to ogromne wariactwo. Pozytywne, ale wciąż wariactwo, które może cię dopaść na każdym etapie twojego życia. A sam kilkunastogodzinny bieg to tak naprawdę także spotkanie towarzyskie, podczas którego czujesz się jak w domu, bo... spotykasz takich samych wariatów jak ty.

— Masz już w takim razie plany na tegoroczne "wariactwa"?
— Tak, cały rok mam już zaplanowany praktycznie od początku stycznia...

— ...czemu tak wcześnie?
— Dlatego, że tego typu biegi zyskują z każdym rokiem na popularności. Rośnie nie tylko ich poziom, ale i liczba chętnych do udziału w danej imprezie. W efekcie trzeba się zapisywać dużo, dużo wcześniej. Dla przykładu: podejrzewam, że na tegoroczną, rozgrywaną w listopadzie edycję Łemkowyna Ultra Trail (dystans 150 km, od Krynicy Zdroju do Komańczy - przyp. red.) już nie ma wolnych miejsc. Mi się udało, ale pilnowałem tego już wcześniej... choć niby dopiero początek roku. Jeśli nie zrobi się takiego grafiku, to większość interesujących biegacza wydarzeń będzie już dawno miała wyczerpane limity.

— Gdzie zatem będziemy mogli Cię zobaczyć w tym roku?
— Najpierw sprawdzę się z tzw. "Zamiecią", czyli 24-godzinnym ultramaratonem na Skrzyczne. Dotychczas najdłużej biegłem bez przerwy 22 godziny, chcę pobić ten rekord. Później chcę spróbować sił ze słynną imprezą na Babiej Górze, czyli 100-kilometrowym biegiem, podczas którego aż 6 razy zdobywa się szczyt tej góry. To jedyny bieg w Polsce, którego nikt jeszcze nie ukończył. Pewnie i mi się nie uda, bo już większe osobowości biegowe tam poległy, ale chcę spróbować. Następnie Bieg Siedmiu Szczytów, liczący 240 km. To byłby mój rekord odległości, bo najwięcej obecnie przebiegłem 150 km - właśnie na wspomnianej Łemkowynie. Łącznie na grafiku mam ok. 25-30 startów.

— Jest wśród nich szczycieński, 28. Maraton Juranda?
— Tak, obowiązkowo. Impreza zostanie w maju reaktywowana w końcu po blisko 10 latach przerwy.

— Lata temu maraton ściągał ludzi z całej Polski i zza granicy. Jak będzie teraz?
— Początki są oczywiście najtrudniejsze. Jeździłem jednak nieco po Polsce i rozmawiałem z ludźmi: zwłaszcza starsi biegacze mają bardzo dobre wspomnienia z maratonem w Szczytnie. Marka wciąż funkcjonuje, jest rozpoznawalna. Czy to będzie hit biegowy? Nie wiem. Ale założony limit - ok. 300 biegaczy - zostanie na pewno osiągnięty.

— Pamiętasz co spowodowało, że został zawieszony w 2008 roku?
— Szczerze mówiąc: nie mam kompletnie pojęcia. Ale pewnie jak w życiu - jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. W 2008 roku biegami praktycznie się nie interesowałem. Może jako widz, który przychodził pooglądać maratończyków podczas Dni Szczytna. Wtedy patrzyłem jednak na te blisko 43 kilometry raczej jak na coś abstrakcyjnego, niemożliwego.

— Myślisz, że bieganie zmieniło twoje życie? Niedawno kosmosem wydawało Ci się 40 km, a teraz rzucasz się na 200...
— Zmieniło. Na pewno. Lecz oczywiście jakimś kosztem. Nie można mówić o bieganiu wyłącznie w samych superlatywach. Nie wszystko jest fajne i przyjemne. Trzeba wiele poświęcić. I to bez względu na wiele spraw. Brzydka pogoda? Nie ma sił, brak chęci, brak czasu? Nie ma czegoś takiego. Wychodzisz z domu i trenujesz. Bieganie pomogło mi na pewno odnajdywać siłę gdzieś wewnątrz. Wzmocniło mnie od tej strony. Wiem, że jestem w stanie zrobić obecnie wiele rzeczy, które kiedyś uważałem za niemożliwe. Przesuwam za każdym razem poprzeczkę tego, co osiągalne. I jestem ciekaw jak daleko uda mi się ją przesunąć.

Rozmawiał: Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5